Smorodinówka

Kilogram owoców czarnej porzeczki oczyścić z zielonych części, umyć i osuszyć. Następnie zalać litrem 70% spirytusu. Zakryć szczelnie i odstawić w ciepłe miejsce na 6 tygodni. Z 2 litrów wody i 50 dag cukru ugotować syrop, przestudzić i wlać do niego zlany znad owoców spirytus. Zamknąć szczelnie i odstawić na tydzień. Potem przefiltrować nalewkę przez bibułkę filtracyjną, rozlać do butelek, zakorkować i odstawić na pół roku.

Smorodinówka wspomaga trawienie i jest przydatna przy bólu gardła i problemach z górnymi drogami oddechowymi.

Listkówka porzeczkowa

Listkówka wytrawna prosta.

Świeżo zerwane liście czarnej porzeczki (50 sztuk) umyć i osuszyć, a następnie włożyć do słoja i zalać litrem wódki 45%. Szczelnie zamknąć i odstawić w ciepłe miejsce. Po miesiącu nalewkę przefiltrowuje się, rozlewa do butelek i po zakorkowaniu i zalakowaniu odstawia na 8 miesięcy. Najlepsza jest dobrze schłodzona.

 

 

Listkówka słodka.

Zebrać w słoneczny dzień kilogram liści czarnej porzeczki. Umyte i osuszone zalać 1,5 litra wódki 45%. Pozostawić na kilka dni w słonecznym miejscu. Potem przenieść w cień. Po trzech tygodniach przefiltrować, dodać na każdy litr nalewki łyżkę soku z cytryny i odstawić w ciemne miejsce. Liście zasypać 1,5 kilograma cukru, mocno potrząsnąć i postawić w ciepłym miejscu. Codziennie potrząsać słojem z liśćmi. Po rozpuszczeniu się cukru zlać syrop i odcisnąć liście. Dodać syrop do nalewki i dobrze wymieszać. Przelać do butelek i odstawić na pół roku.

W apteczce herosa

Krwawnik pospolity jest rośliną, jako żywo, bardzo pospolitą. Znaleźć go można na prawie każdej łące. Jednak jego aktywność biologiczna jest absolutnie niepospolita.

Mnie szczególnie interesują jego właściwości przeciwzapalne oraz zdolność usuwania z moczem szkodliwych produktów przemiany materii.

Dodatkowo alkoholowy wyciąg z ziela krwawnika jest inhibitorem XO (o niej więcej tutaj), czyli hamuje jej aktywność.

Krwawnik działa rozkurczowo na drogi żółciowe i wspomaga wydzielanie i przepływ żółci. Dla mnie to jeszcze jeden jego atut, gdyż wątroba jest jednym z moich słabych ogniw .

Powinni z krwawnikiem uważać Ci, którzy mają duże problemy z drożnością dróg żółciowych, może bowiem spowodować bolesną kolkę. Są też osoby uczulone na krwawnik, więc jeśli ktoś nigdy go nie stosował, powinien robić to na początku ostrożnie.

Młode liście krwawnika są dobrym dodatkiem do sałatek, jajecznicy i chleba żytniego z masłem.

Napar przygotowuje się z łyżki suszonych kwiatów lub ziela krwawnika zalanych półtorej szklanki wrzątku i parzonych 30 minut.

Sok ze świeżego ziela krwawnika (zbieranego w początkach kwitnienia) przepuszczonego przez maszynkę utrwala się 95% spirytusem (1 część spirytusu na 4 części soku), przechowuje w lodówce i popija po łyżce dodanej do 1/4 szklanki wody lub soku 2-4 razy dziennie.

Łacińska nazwa krwawnika to Achillea millefolium.

Ponoć kiedy Achilles przebił swoją włócznią udo Telefosa, syna Heraklesa, rana nie chciała się zagoić przez osiem lat. Wreszcie różnymi pokrętnymi metodami (jedna wersja mitu mówi, że szantażem, inna, że obietnicą wskazania drogi do Troi) Telefos nakłonił Achillesa, żeby ten go uleczył. Wystarczyła odrobina rdzy z włóczni Achillesa zmieszana z krwawnikiem, aby jątrząca się rana wreszcie się zagoiła.

Nie będę chyba próbować tego dokładnie sposobu na rany. Choć im więcej dowiaduje się o naukowych uzasadnieniach rożnych dziwnych wielowiekowych medycznych praktyk, tym częściej myślę, że może kiedyś okaże się, że i z tym lekiem Achillesa jest coś na rzeczy.

W końcu Achilles był wychowankiem i uczniem centaura Chirona (o którym wspominałam już w „Bławatek – co mnie łączy z cesarzem”), a ten o leczeniu wiedział wszystko.

Dyrektor pewnego banku pochwalił się kiedyś w telewizyjnym wywiadzie, że uczył się łaciny i zacytował łacińską sentencję „pieniądze nie śmierdzą”, co w jego wykonaniu brzmiało „petunia non olet”. Sentencja ta brzmi „pecunia non olet”, a petunia to ładny kwiat balkonowy.

Jak widać niektórzy uczniowie wynoszą z lekcji tylko tyle, że „gdzieś dzwoni, ale nie wiadomo w którym kościele”, ale bohatera wojny trojańskiej o to nie podejrzewam.

źródła:

Owen, Patrick L., and Timothy Johns. „Xanthine oxidase inhibitory activity of northeastern North American plant remedies used for gout.” Journal of Ethnopharmacology 1999;64(2):149-160

Dobre są każde zęby, które prowadzą do gęby

Gdyby „zęby mądrości” były wyznacznikiem mądrości, nie byłoby nic dziwnego w tym, że niektórym ludziom wyrzynają się dopiero pod czterdziestkę.

A niektórym wcale.

„Ósemki” są najbardziej narażone na próchnicę, bo trudno je dobrze wyczyścić.

A próchnica, jako siedlisko bakterii, może mieć bardzo nieprzyjemne skutki dla całego organizmu. Może doprowadzić do wielu poważnych stanów zapalnych nerek, serca, stawów.

Wiele osób usuwa więc „ósemki”, zanim próchnica je zaatakuje. Inną przyczyną usuwania tych zębów jest strach przed brakiem miejsca w ustach dla innych zębów w przyszłości i powstanie defektów w urodzie.

Próchnica może zaatakować każdy ząb. Bakterie, które wywołują próchnicę, siedzą sobie spokojnie w naszej jamie ustnej, czekając na sprzyjające warunki. Wyrwać więc sobie wszystkie zęby i wstawić implanty?

Przegląd badań naukowych, dokonany na Universidade Federal de Minas Gerais w Brazylii wskazuje, że „zęby mądrości” nie mają wiele wspólnego z późniejszymi defektami w uzębieniu. Nie ma też naukowego uzasadnienia ich profilaktyczne usuwanie w strachu przed powikłaniami związanymi z próchnicą.

Po prostu jeśli masz próchnicę to masz kłopot. Niezależnie, które zęby zaatakuje.

Usuwanie „ósemek” wiąże się z ryzykiem powikłań, „suchym zębodołem”, bólem, koniecznością łykania antybiotyków itp.

Wygląda na to, że praktyka usuwania zdrowych „zębów mądrości” przynosi korzyści głównie dentystom.

źródła:

Costa, Moacir Guilherme da, et al. „Is there justification for prophylactic extraction of third molars? A systematic review.”Brazilian oral research 27.2 (2013): 183-188.

 

 

Zatroszczmy się o podróżnika

Stojąc pewnego dnia w wielkim korku na Wale Miedzeszyńskim zmęczona ogromnym upałem przyglądałam się bezmyślnie ludziom koszącym pobocze. Rozmawiali głośno w obcym języku składającym się właściwie z dwóch słów. Jedno z nich było czasem poprzedzane przedrostkami „za”, „przy”, „do”, „u”, „na” lub „wy”, a drugie służyło za przecinek. Po paru minutach znałam już ten język doskonale i byłabym w stanie biegle się nim posługiwać.

Rozmyślając tak o lingwistyce skonstatowałam nagle, że koszący chwasty omijają skrzętnie roślinkę o pięknych, niebieskich kwiatach – cykorię podróżnik (Cichorium intybus L.).

Nie sądzę, by kierowała nimi znajomość jej leczniczych właściwości.

Myślę, że jest ona tak ładna, że było im jej zwyczajnie żal.

Ta wrażliwość na piękno okazana przez facetów w seledynowych kamizelkach, których miałam (słysząc ich rozmowę) za osobników o mało wyrafinowanych gustach, prawie mnie wzruszyła.

Uroda niebieskich kwiatów cykorii podróżnik, robiąca wrażenie na robotnikach drogowych, to tylko jeden z jej przymiotów.

Jej młode liście można dodawać do sałatek, a uprażony i zmielony korzeń stosować jak kawę. Napar z kwiatów pomoże na zapalenie spojówek i leczy wypryski na skórze.

Syreniusz zaleca:

„Podagrze z gorącej przyczyny poszłey/ Podrożnikowe ziele utłuc/ y plastrem przykładać/ albowiem bolesci w nich uskramia”

W swoim „Zielniku” podaje także ciekawy przepis kulinarny z dodatkiem cykorii podróżnik:

„Nakładą na mięso liścia Podróżnikowego całego bądź y z korzeniem wespoł/ a gdy uwre/ osobno go wyłożą na miskę/ y poleią go trochą agrestu/ potrawa bardzo przyjemna zdrowym/ y w gorączkach będącym.”

Zaleca także „sok Podrożnikowy/ Piersiom białogłowskim zbytnie obwisłym y rozwiezionym”.

W Indiach tradycyjnie używa się tego zioła w leczeniu dny moczanowej.

Korzeń cykorii podróżnik jest jednym z najlepszych prebiotyków i pobudza prawidłowy rozwój naszej flory bakteryjnej. Reguluje wydzielanie żółci i poprawia trawienie.

W badaniach na zwierzętach wykazano, że mieszanka majeranku (Origanum majorana L.) i korzenia cykorii podróżnik jest bardzo dobrym lekiem na otyłość.

Cykoria podróżnik to zioło bezpieczne i można je podawać w postaci naparu dzieciom i kobietom w ciąży.

Oby można je było znaleźć, tak jak dotychczas, prawie wszędzie.

Do głowy przyszedł mi taki oto dystych:

„Zatroszczmy się wszyscy o podróżnika

Niechaj z poboczy nigdy nie znika”.

Nie jest to może przykład poezji wysokich lotów, ale może wpadnie przypadkiem w ucho innym koszącym pobocza.

źródła:

Singh, Ravinder, and Khushminder Kaur Chahal. „Cichorium intybus L: A review on phytochemistry and pharmacology.” IJCS6.3 (2018): 1272-1280.

Chandra, K., and Swatantra Kumar Jain. „Therapeutic potential of Cichorium intybus in lifestyle disorders: A review.” Asian J Pharm Clin Res 9.3 (2016): 20-25.

 

 

Przytulmy przytulię

W Polsce mamy 21 rodzimych gatunków przytulii i jeszcze kilka obcego pochodzenia. Wszystkie one mają właściwości lecznicze.

Najczęściej widuję kwitnącą na biało przytulię pospolitą (Galium mollugo L.), która sprawia, że łąki wyglądają tak, jakby je ktoś posypał kaszą manną.

Ksiądz Kluk tak pisał o niej w swoim Dykcyonarzu Roślinnym:

„konserwa z jej kwiatu albo Herbata, ma mieć osobliwą skuteczność przeciwko padaiącej niemocy i Podagrze”.

W Rumunii jest dostępna w handlu nalewka na żółtych kwiatach innego gatunku przytulii – przytulii właściwej (Gallium verum L.).

Ma ona nazwę Tinctura de Sânziene i jest tam polecana między innymi na dnę moczanową.

Nalewkę taką można zrobić samemu zalewając 1 część kwiatów przytulii 5 częściami alkoholu 40%. Po dwóch tygodniach będzie gotowa. Mały kieliszeczek raz dziennie to dawka w sam raz.

Sânziene to nazwa święta wróżek obchodzonego w Rumunii 24 czerwca. Wywodzi się od łacińskiego Sancta Diana – święta Diana i odnosi do rzymskiej bogini łowów, przyrody, płodności i Księżyca. W tym dniu dziewczęta plotą wianki z przytulii i tańczą wokół ognisk, przez które chłopcy skaczą, chcąc pokazać im swoją odwagę.

W nocy z 23 na 24 czerwca my mamy swoją „noc świętojańską”, kiedy też pali się ogniska, plecie wianki i puszcza je na wodę.

Zazdroszczę Łotyszom, dla których „noc świętojańska”, zwana Līgo, to noc pomiędzy dwoma dniami wolnymi od pracy. Oni to mogą naprawdę wtedy poszaleć.

Wszystkie te święta mają swoje korzenie w słowiańskiej Nocy Kupały, obchodzonej w najkrótszą noc w roku, z 21 na 22 czerwca.

Tradycyjne poszukiwanie w tę noc kwiatu paproci to był dobry pretekst do udawania się parami w ustronne miejsca.

Angielska nazwa przytulii, kwitnącej jak szalona w noc przesilenia (lady’s bedstraw – kobieca pościel), nie wzięła się znikąd.

Niezależnie od tego, jak nazywane jest święto miłości, płodności, zdrowia i urodzaju związane z przesileniem letnim, wszyscy wierzą, że otwiera się wtedy niebo i zdarzają się rożne cuda.

Dlatego w Noc Kupały przytulcie się do przytulii, nazbierajcie jej kwiatów i zróbcie sobie na nich nalewkę. Wysuszona w ciemnym miejscu także się przyda, bo napar z łyżki suszonego ziela na szklankę wrzątku pity dwa razy dziennie likwiduje obrzęki, wzmacnia naczynia krwionośne i uspokaja.

Wierzę, że przytulia dobrze na mnie wpłynie.

W końcu, jak głosi przysłowie, które właśnie na poczekaniu wymyśliłam:

„Zioła zbierane w Kupały Noc mają bardzo wielką moc”.

„Oko za oko uczyni świat ślepym”

Kiedy czytam artykuły publikowane w Internecie na tzw. „kontrowersyjne” tematy zawsze przypomina mi się zdanie Mahatmy Ghandiego cytowane w tytule.

Dyskusja, która zwykle rozpętuje się w komentarzach, nie jest wymianą argumentów tylko wzajemnym opluwaniem się i odgryzaniem w stylu „oko za oko”.

Kiedyś, na przykład, przeczytałam, że pewna studentka oburzyła się bardzo, kiedy szanowany profesor wyższej uczelni użył jako ilustracji swojego wykładu zdjęcia roznegliżowanej kobiety. Natychmiast pojawił się komentarz, że ta studentka na pewno jest gruba i brzydka jak noc i że z całą pewnością nigdy nie dane jej było wylegiwać się na wielkim łożu w samych tylko pończochach, bo i tak nikt nie chciałby jej w takim stroju oglądać. Wypowiedź okraszona była masą wulgaryzmów „wygwiazdkowanych” tak, aby nie narazić się na wycięcie przez filtry „przeciwwulgaryzmowe”.

Obrońcy studentki nie pozostali obojętni i odgryźli się natychmiast komentującemu, oceniając dosadnie rozmiar i sprawność jego organu.

On nie pozostał im dłużny i wyraził grubym słowem swoją opinię o lekkim prowadzeniu się matki tej studentki, na co jego adwersarze nie pozostawili suchej nitki na jego przodkach, przypisując im zbrodnie ludobójstwa.

I tak siedzą ludzie przy komputerach i pielęgnują w sobie nienawiść.

Współpracuję czasem z pewnym człowiekiem, który zachowuje się wobec mnie i innych bardzo nieładnie. Szczerze mówiąc, podczas kolejnego spotkania  z przyczyn zawodowych, chciałam mu się trochę odgryźć.

Ale potem pomyślałam, że zaniosę mu maść żywokostową. Pewnie jest taki okropny z powodu bolących stawów, na które ciągle narzeka.

Zrobiłam to dla niego, ale też dla siebie.

Bo, jak powiedział Ali ibn Abi Talib – brat stryjeczny i najwierniejszy przyjaciel Mahometa:

„Im mniej nienawiści, tym więcej zdrowia”.

Kwiaty dla dyplomaty

Mało kto interesuje się tą skromną roślinką. Jej ozdobne odmiany są dość popularne w ogrodach, jednak nie znam nikogo, kto szczególnie by na nią zwracał uwagę, czy jakoś ją hołubił.

Tymczasem w starożytności uważano, że werbena to łzy Junony, małżonki Jowisza i czczono ją jako „święte ziele”.

Werbena miała pomagać zdobyć miłość. Jednak, aby to się udało, trzeba było się nieźle namęczyć wykopując roślinę lewą ręką i trzymając potem tak długo, aż spadnie na nią poranna rosa. Ale czego się nie robi dla miłości…

Werbena miała także przynosić bogactwo i ochraniać je.

W XVI wieku w Niemczech była bardzo popularna jako środek przeciwko dnie moczanowej.

Znajdująca się w niej werbenalina ma silne działanie przeciwzapalne, zarówno stosowana wewnętrznie, jak i miejscowo.

Działanie wyciągów z ziela jest silniejsze niż samej wyizolowanej werbenaliny. Działanie to wzmacniają flawonoidy oraz irydoidy w niej występujące.

Przy bólach artretycznych wystarczy więc wyskoczyć do ogródka czy na balkon, zerwać małą garstkę werbeny, zalać szklanką wrzątku, parzyć 15 minut i wypić.

A na ból stawów można zrobić maść na smalcu z dodatkiem wyciągów z tej delikatnej roślinki.

O mocy werbeny świadczy fakt, że Syreniusz w swoim „Zielniku” poświęcił jej aż 8 stron!

Podagrykom zalecał „liściem świeżym tego ziela nogi podagryczne obwiiać y do obuwia ie kłaść żeby pod gołymi y bosymi nogami leżały”.

Pisał też o werbenie, że „kamień w nyrkach krszy y wywodzi/ sok ze świeżego wyprasowany/ a trocha wina starego zlewany i wyżęty/ przydawszy cukru białego łot/ po kilka łyżek tego na ciepło biorąc przez kilkanaście dni”.

Napar z suszonego ziela werbeny pospolitej (Verbena officinalis) pomaga także w stanach zapalnych nerek i dróg moczowych. Jest pomocny przy grypie. Stosuje się go dwa razy dziennie zalewając łyżkę ziela szklanką wrzątku (parzyć 15 minut) przez dwa tygodnie.

W sklepach dostępna jest suszona marokańska werbena cytrynowa.

Ale to zupełnie inna roślina – lippia trójlistna (Aloysia citrodora). To wieloletni krzew o pięknym zapachu. Jego działanie podobne jest do działania werbeny pospolitej, a dodatkowo jest antydepresantem i odstrasza muszki i komary. Jej świeże liście, o bardzo intensywnym smaku, można dodawać do deserów, napojów, marynat, owoców morza, dżemów. Gotowane nie tracą smaku. Szkoda, że werbena cytrynowa nie wytrzymuje mrozów i w naszym klimacie uprawia się ją tylko jako roślinę jednoroczną.

UWAGA!!

Werbeny nie mogą stosować kobiety w ciąży. Może spowodować poronienie.

Starożytni Grecy wierzyli, że dyplomatom werbena gwarantuje powodzenie w negocjacjach pokojowych.

Ciekawe, czy werbena zagwarantuje mi powodzenie w różnych moich trudnych negocjacjach „pokojowych”. Może sprawdzi się też w negocjacjach „kuchennych” i, przede wszystkim, w bardzo trudnych negocjacjach „samochodowych”.

źródła:

Calvo, M.I.; Vilalta, N.; San Julián, A.; Fernández, M. Anti-inflammatory activity of leaf extract of Verbena officinalis L. Phytomedicine 1998;5(6):465-467

 

 

Rowerem do Delty Dunaju – w poszukiwaniu duszy

Nad Morzem Czarnym

Droga do Ruse, skąd mamy zacząć kolejny etap Eurovelo 6, jest bardzo długa. Przez wiele godzin męczącej podroży tzw. „brygadówką”, która mieści 7 osób, rowery i wszystkie bagaże, słuchamy audiobooka.

Autor, Yuval Noah Harari, w nie pozbawiony dowcipu, erudycji i logiki sposób, dowodzi w niej, że organizmy są algorytmami, uczucia chemią, a człowiek nie ma duszy.

Ruse

W Ruse wsiadamy wreszcie na rowery.

W bardzo skromnym barze, gdzie zjadamy tradycyjne кебапчета, głuchoniema Bułgarka gestami pokazuje uznanie dla naszego rowerowego wysiłku, a na pożegnanie ściska mnie i żegna jak matka dziecko wyjeżdżające na wycieczkę. Wsiadam na rower i po prostu czuję, że nic złego nas w tej podróży nie spotka.

Przez chwilę przypominam sobie fragment wysłuchanego audiobooka i myślę, że kiedyś naukowcy wyprodukują pigułkę, która będzie dawała to samo poczucie pewności i spokoju. Ale trzeba będzie za nią zapłacić. Ja dostałam to uczucie gratis.

Po drodze do Silistry przekonuję się boleśnie, że starożytni Rzymianie nie używali rowerów. Kocie łby na drodze z czasów Cesarstwa Rzymskiego może cieszą historyka, za to ja chętnie bym je sklęła. Ale nie mogę, bo przygryzłabym sobie język. Nie pomaga nawet żelowe siodełko. Jest naprawdę ciężko. Długie, mordercze podjazdy zmuszają nawet największych twardzieli do zsiadania z roweru i prowadzenia go pod górę.

Wilczomlecz

Za to pobocza drogi to raj dla miłośnika roślin. Glistnikiem, który je porasta, można by wyleczyć kurzajki całym Legionom Rzymskim. A szalejem, lulkiem i wilczomleczem, które wszędzie się tam panoszą, udałoby się je skutecznie wytruć.

Pachnie piołun, rzepak, a pszczoły uwijają się jak w ukropie.

W zaroślach, które rozdzielają pola uprawne, ptaki wyśpiewują jak szalone.

Slistra

Wsie i miasta na trasie są zniszczone i brzydkie. Wszechobecną brzydotę rekompensuje nam zieleń, Dunaj i zachody słońca.

Konstanca – kasyno

Wybieramy wariant szlaku wzdłuż morza i trafiamy do Konstancy, miasta o historii sięgającej VI w. p.n.e. Klimatu dodają jej ślady dawnej świetności i portowy charakter.

Siedząc tam w kawiarni przy pięknie pachnącej i pięknie podanej kawie zastanawiam się, jak wyglądała Konstanca (zwana wówczas Tomi) w czasach, kiedy przebywał tu na wygnaniu Owidiusz, autor „Sztuki kochania”.

Chętnie posłuchałabym tego poematu w drodze powrotnej.

Ale zważywszy, że są tam na przykład takie fragmenty:

„Kobiety miewają często

kaprysy niezmiernie głupie

Gdy Ci każą zrobić głupstwo,

podówczas – ze wstydem – zrób je…”

Ale także takie:

„Noc zaciera moc usterek

(zgodzicie się chyba ze mną)

Nocą nie ma brzydkich kobiet

(zwłaszcza gdy jest bardzo ciemno)”.

nie byłaby to chyba trafiona lektura na długi czas podróży. Mogłaby wywołać w naszej męsko-damskiej ekipie zbyt silne emocje.

Plaże Morza Czarnego są szczelnie zabudowane piętrowymi apartamentowcami, a wszędzie tam, gdzie ich jeszcze nie ma, trwa budowa.

Na szczęście udaje się nam obejrzeć piękny wschód słońca na jednej z ostatnich dziewiczych plaż Rumunii – Corbu.

Wreszcie docieramy do Delty Dunaju. Spotykamy tu rozpadające się lepianki kryte strzechą obok odnowionych domków malowanych na niebiesko.

Ten niebieski kolor ma odstraszać komary, które tu podobno są jak konie. Na szczęście na początku tegorocznego maja jest dla nich chyba za zimno.

Gospodarz naszego pensjonatu, o budzącym szacunek imieniu Oktawiusz, zabiera nas swoją łodzią z ryczącym silnikiem na wycieczkę po Delcie Dunaju.

Dziwi mnie, że w rezerwacie biosfery można używać silników spalinowych.

Na pływanie kajakiem mamy jednak za mało czasu. Wymaga to także bardzo dobrego przygotowania, bo w delcie łatwo zabłądzić i trudno znaleźć miejsca na biwak.

Tavi (bo tak zdrabnia się tu imię Oktawiusz) pokazuje nam willę Ceaușescu, pelikany, kormorany i czaple. Zabiera nas także na wydmy i do 500-letnich dębów.

Samochód, którym poruszamy się po suchych, stepowych łąkach pełnych owiec, to „samoróbka” i chyba bez amortyzatorów. Jazda nim po wertepach to prawdziwe wyzwanie. Znów nie mogę sobie ponarzekać, bo boje się, że przygryzę sobie język.

Na obiad w czasie tej wycieczki dostajemy świetną zupę rybną, a na drugie danie smażone ryby. Pyszne.

Ale ogromne ości zagrażają naszemu życiu.  Zastanawiamy się, czy na deser też będzie ryba. Uff, na stole ląduje ciasto.

Delta Dunaju żyje trochę jak świat odcięty od świata. Do niektórych miejsc da się dopłynąć tylko łodzią. Ludzie głównie łowią ryby. A ryb jest tu bardzo dużo. Nawet pelikany, które zjadają ich dziennie 5 ton, nie są w stanie zagrozić połowom.

Małe i kryte strzechą domki otaczają drewniane płoty, a w przydomowych ogródkach rosną warzywa.

Życie toczy się powoli, a do niektórych miejsc prom dociera tylko raz dziennie.

W Tulczy, ważnym porcie na Dunaju, dostępnym dla statków morskich, Eurovelo 6 się kończy. Czas wracać.

Sigishoara

W drodze do domu zahaczamy o Sigishoarę. Spacerując zaułkami tego średniowiecznego, uroczego miasta, przypominam sobie, jak pewnego dnia naszej wyprawy udało się nam w ostatniej chwili uciec przez ogromną burzą. Siedzieliśmy bezpieczni w restauracji, a tuż obok, na drugim brzegu Dunaju, szalało tornado.

I wtedy gdzieś w głębi duszy (której podobno nie mam) po prostu czuję, że to rumuńskie tornado ominęło nas dzięki błogosławieństwu pewnej uśmiechniętej bułgarskiej staruszki.

Zwiastun awantury

Perz właściwy to utrapienie ogrodników i rolników. Wie to każdy, kto próbował wytępić go z ogrodu bez użycia chemii.

Kłącza tego znienawidzonego chwastu są jednak cennym surowcem zielarskim.

Wzmagają przesączanie kłębuszkowe w nerkach i pomagają usuwać szkodliwe produkty przemiany materii. Zwierają również rozpuszczalną krzemionkę, która chroni skórę i narządy wewnętrzne oraz przeciwdziała stłuszczeniu i zwyrodnieniom wątroby, które to przypadłości nękają często podagryków.

Perz zalecany jest też w kamicy moczowej i nadciśnieniu.

2 łyżki rozdrobnionych suchych kłączy perzu zalewa się dwiema szklankami wody i gotuje 5-10 minut. Potem odstawia się na pół godziny. Popijać go można przez cały dzień po trochu albo rano i wieczorem po szklance.

Ja kłącze perzu dodaję do różnych ziołowych mieszanek.

Zawsze, kiedy zaniedbam ogródek, oprócz podagrycznika (wychwalanego tutaj), który zarasta wszystkie prawie możliwie miejsca, mam do czynienia z perzem. Potrafi tak zarosnąć rabatę, że jego kłącza wyciągnięte z metra kwadratowego zajmują cały wór.

W starożytnych Chinach z kłączy perzu robiono posłania dla rannych żołnierzy. Używano ich także do filtrowania wina. W średniowieczu zmielone kłącza nazywano „manną kalabryjską” i podawano jako środek przeciwrobaczy i regulujący trawienie. W dawnej Polsce dodawano je do mąki przeznaczonej na tzw. „chleb głodowy”. Taki chleb jest bardzo dobry dla cukrzyków.

Z wysuszonych kłączy perzu można zrobić legowisko dla psa, chroniąc go przed pchłami.

Moja walka z perzem w ogródku strasznie mnie zawsze męczy i zwykle po godzinach wyciągania z ziemi jego długich kłączy zaczynam myśleć z irytacją, że „ktoś” mógłby mi wreszcie pomóc. Tak trochę bez sensu, bo zwykle wybieram na pielenie grządek taki dzień, kiedy „ktoś” jest po prostu w pracy i pomóc mi, nawet mimo chęci, nie może.

I tak awantura aż wisi w powietrzu.

Ale w końcu starożytni Chińczycy dawali sygnał do wymarszu armii na wojnę machając perzem.