Wielkie porządki

Kiedy czytam o tym, ile toksycznych substancji jest w żywności i w powietrzu, na prawdę  chce mi się uciec na Alaskę i tam oddychać pełną piersią i jeść nieskażoną żywność. Ale na Alasce musiałabym przez wiele bardzo zimnych miesięcy w roku chodzić w czapce. Kto czytał „Czapka i czapetka na stoku” wie, że to jest absolutnie niemożliwe.

Pozostaje mi więc absorbować różne toksyny i znaleźć sposób, jak się ich najskuteczniej pozbywać.

Ostatnio wśród różnych sposobów na sprzątanie organizmu modne są oczyszczające diety warzywne, jaglane, pszeniczne itp. Jednak budzą one wśród dietetyków pewne kontrowersje.

Tymczasem już dawno, dawno temu wymyślono wiosenne oczyszczanie organizmu. Mianowicie wstrzemięźliwość w jedzeniu zwaną Wielkim Postem. Nie jadło się wtedy mięsa, nie piło kawy i herbaty, nie dodawało się śmietany do śledzi, a chleba nie smarowało się masłem, tylko powidłami. I piło się ziółka.

Przymierzałam się do wyjazdu na wczasy z „dietą warzywną”. Ale zdecydowałam, że jednak nie wyjadę. Kupiłam czarny chleb, kawę z żołędzi (z dodatkiem goździków i cynamonu – pyszna), marmoladę z pigwy, troszeczkę śledzi (bo mają niestety dużo puryn), zioła „czyszczące krew” i rozpoczęłam tradycyjny post.

Ponieważ, jak pisałam w  „Poście o poście”,  drastyczne głodówki nie są dla podagryków wskazane, będę sobie pościć w „dworski” sposób i zapewne wiele rybnych  potraw znajdzie się na moim stole. Na przykład moja ulubiona zapiekanka z ziemniakami,  rybą i kiszoną kapustą.

Wprawdzie nie wiem, czy wytrzymam. Kto czytał „Świętowanie to wyzwanie” wie, że w kwestii jedzenia moja silna wola jest słaba.

Dzięki temu, że nie wyjadę, będzie miał  kto posprzątać w domu przez Świętami.

Zaoszczędzone na jedzeniu i „niewyjechaniu” na wczasy pieniądze wydam na wycieczkę do Niemiec i odwiedziny w  klasztorze Hildegardy z Bingen. Miała swoje pomysły na leczenie podagry, o których kiedyś napiszę.

Ale przedtem chcę odetchnąć tamtejszą atmosferą.

Może oprócz toksycznych związków, które i tam w powietrzu na pewno są, spłynie też na mnie natchnienie.

Post o poście

Na początku swoich zmagań z podagrą, kiedy zaczęłam czytać  w poradnikach dla chorych na dnę moczanową o jej przyczynach, wszędzie obwiniano za nią tylko jedzenie i puryny. Wymyśliłam więc, że skoro jedzenie mi szkodzi, trzeba zrobić „leczniczą głodówkę”.

Zafundowałam sobie w ten sposób dużo bólu i  wszystkie możliwe „agry” – chiragrę, omagrę i rachidagrę.

Teraz już wiem, że u podagryka napad bólowy może wywołać nie tylko obżarstwo ale i bardzo restrykcyjna głodówka.

Głodówka kojarzy mi się zawsze ze Szczyrkiem. Wiele lat temu byłam tam na „wczasach z odnową biologiczną”.  Był początek kwietnia i piękna, słoneczna pogoda. Już po pierwszym dniu, ku ubolewaniu właścicielki pensjonatu, zamiast leżeć w kapsułach, które przywiozła z Niemiec chyba z jakiegoś likwidowanego salonu odnowy biologicznej i poddawać się różnym dziwnym zabiegom, chodziłam z dwiema innymi kuracjuszkami po górach. Potem w karczmie zjadałyśmy kwaśnicę. Po tygodniu jako jedyne z „turnusu” wyglądałyśmy na szczęśliwe i wypoczęte.

W pensjonacie obok odbywał się natomiast turnus „głodówkowy”. Przy śniadaniu moje sąsiadki plotkowały z zazdrością , jak to niektórych stać na to, żeby płacić tam 5500 złotych i pod kontrolą lekarza przez tydzień pić tylko wodę. Nie wiem, ile było w tym prawdy, choć rzeczywiście na banerze, który tam wisiał, była informacja o „leczniczej wodnej głodówce”.

Pewnego dnia wybrałam się na samotny spacer w poszukiwaniu oznak wiosny i dotarłam na tyły tego pensjonatu. W ogrodzeniu z siatki była dziura, przez którą właśnie przechodziły dwie eleganckie panie. Widziałam je potem w karczmie w centrum miasta. Domyślam się, że poszły napić się jakiejś innej wody, bo ta w pensjonacie im się już znudziła.

Ale dlaczego wychodziły przez dziurę w płocie, choć było im tą drogą  dużo dalej do centrum i bardzo niewygodnie w butach na obcasach?

Sauna – da się polubić i fałdki

Podobno Finowie skonstruowali pierwsze drewniane sauny już ponad 2000 lat temu. I do dziś są one bardzo ważną częścią ich codziennego życia.

Bardzo lubię saunę. Niezależnie od tego, czy będzie  sucha, mokra czy parowa.

Dzięki niej znikają moje bóle artretyczne.

Sauna to miejsce, w którym pod wpływem wysokiej temperatury aktywują się białka szoku cieplnego (zwane z cudzoziemska Heat shock proteins), czyli tak zwane  „białka opiekuńcze”.

Pilnują one, aby nasze białka pozwijały się prawidłowo. Bo te, źle pofałdowane, mogą przysporzyć nie lada kłopotów zdrowotnych. Podejrzewa się, że mogą na przykład załatwić nam bliskie spotkanie z Panem Alzheimerem.

Dlatego wszędzie, gdzie mogę, korzystam z sauny. Bardzo lubię „ruskie banie”, gdzie świetnej zabawy dostarcza okładanie się nawzajem witkami brzozowymi. O dodatkowych, zdrowotnych skutkach  tego „biczowania” będzie przy innej okazji.

Na Suwalszczyźnie można zażyć takiej przyjemności w wielu agroturystykach. Najlepiej, kiedy jest bardzo mroźna zima. Fajnie jest potem wskoczyć do lodowatego przerębla.

Miłe są mroźne Sylwestry na Suwalszczyźnie. Szczególnie w Sumowie, gdzie u Pani Agaty mogę kupić sok jabłkowy tłoczony z jabłek z jej sadu. A sad ten ma 90 lat!

Sok jabłkowy Pani Agatki, która w mroźne dni biega po podwórku w japonkach na gołych stopach, przydaje mi się bardzo w  kuracji, o której kiedyś napiszę.

Niestety, nie wszyscy mogą korzystać z sauny i zawsze warto poradzić się swojego lekarza, czy nie widzi przeciwwskazań. Dla osób z problemami sercowo-naczyniowymi idealna jest sauna infrared. Wprawdzie nie ma w niej zabawy z witkami brzozowymi, ale też robi swoje.

Sauna była nieodłącznym elementem term w starożytnym Rzymie.

I pomyśleć, że w tamtych czasach wstęp do term był bezpłatny.

A teraz chcąc jedynie zobaczyć marne pozostałości Term Karakalli trzeba zapłacić 6 Euro.

Wiele lat temu w litewskich Druskiennikach pierwszy raz użyłam w saunie miodu, co okazało się świetnym pomysłem.

Pobyt w saunie ze smarowaniem ciała pięknie pachnącym miodem to prawdziwe misterium. Można kupić sobie specjalny miód lawendowy do sauny lub użyć zwykłego miodu.

W czasie takie seansu zamykam oczy i aż prawie czuję, jak w środku białka zwijają mi się w piękne fałdki.

A o innych moich  fałdkach, które się też wtedy zwijają, całkowicie zapominam.

Nobody is perfect

Fora internetowe i wpisy różnych grup aż roją się od zdjęć zmian na języku, dłoniach, wnętrzu ucha, nosa. Każda zmiana powoduje paniczną potrzebę uzyskania natychmiastowej odpowiedzi na pytania: Co z tym zrobić? Co na to polecacie? Co zrobić, żeby jak najszybciej zniknęło? Może woda utleniona ? Może witamina C? Może srebro koloidalne? Może jakieś zioło jest, które zadziała natychmiast?

Wszyscy chcemy być piękni, młodzi, nieskazitelni. Dodatkowo paraliżuje nas strach, że to może właśnie ta, obiecywana nam przez wszystkie media i firmy ubezpieczeniowe choroba, której nazwy aż strach wymówić.

Żyję już wystarczająco długo, aby wiedzieć, że miliony moich zmian na skórze, języku, oku i w innych miejscach zniknęło bezpowrotnie. Nawet nie zastanawiam się, co to było.

Bardzo podoba mi się polecona niegdyś przez moją zaprzyjaźnioną lekarkę strategia do stosowania w przypadkach różnych dziwnych zmian. Sprowadza się ona do jednego, prostego zalecenia – OBSERWOWAĆ.

Oczywiście obserwacja jest niezbędna. Jeśli zmiana nie znika, powiększa się, jątrzy, trzeba poważnie się wziąć za jej badanie korzystając ze wszystkich możliwych zdobyczy medycyny. I wtedy absolutnie nie dać się lekarzom spławić. Dopominać się diagnozy i terapii. Jeśli się ociągają z robotą tupać, krzyczeń, wrzeszczeć i nie odpuścić.

Na forach pojawiają się też rozpaczliwe pytania typu: „mam za dużo erytrocytów – pomóżcie? Jak to zmniejszyć?”

I wtedy myślę, że w czasach mojej młodości diagnostyka była na takim poziomie, że o tym, że jakieś erytrocyty mamy, wiedzieliśmy z lekcji anatomii. Ale ile ich mamy – a kto by się tym przejmował ? O ile mniej mieliśmy stresów.

Dziś diagnostyka rozwinęła się nieprawdopodobnie. Może się przebadać na wszystkie strony i wiedzieć , co mamy w normie,  a co nie. Tylko, tak prawdę, co jest normą?

W Sèvres we Francji jest przechowywany, zrobiony ze stopu platyny z irydem,  wzorzec metra.

A gdzie jest przechowywany wzorzec człowieka?

Nie bójmy się tak bardzo różnych wykwitów, wyprysków, drobnych zmian. Obserwujmy.

Strach i lęk zabijają skuteczniej niż wszystkie  choroby.

I nie martwym się, że nie jesteśmy  idealni w każdym calu.

W końcu „nobody is perfect”.

 

Moda na bez

Przeglądając różne fora i strony internetowe na temat naturalnych metod leczenia zauważyłam, że jako panaceum na wszelkie dolegliwości (czy będzie to boląca głowa, czy boląca noga, czy bolące plecy, czy bolące zęby, czy katar, czy kaszel, czy grzybica, czy swędzenie, czy łupież czy powoli rosnące paznokcie i włosy, czy wreszcie suchość w ustach lub impotencja ) przewijają  się na zmianę te same zalecenia. A mianowicie:

BEZ węglowodanów

BEZ glutenu

BEZ mleka

BEZ laktozy

BEZ nabiału

BEZ mięsa

BEZ tłuszczu

BEZ puryn

BEZ cukru

BEZ alkoholu

BEZ kofeiny

Wtedy narzuca mi się myśl, że to wszytko BEZ sensu.

Może zamiast lansować modę na BEZ lansujmy modę na Z.

Tyle przecież można do życia DODAĆ – z pól, zagajników, lasów, łąk i sadów. Z butelek pełnych nalewek na ziołach, kwiatach, owocach. Z beczek kiszonej kapusty i ogórków…

Bo jak tak dalej pójdzie i ODSTAWIMY już wszystko świat może wylansować sobie modę na BEZ NAS.

 

 

 

Poszaleć w karnawale

Kocham taniec. Czy będzie to flamenco, czy tango, czy salsa, czy bachata, czy wreszcie oberek przy dźwiękach kapeli Kożuch, która po koncercie w studiu radiowej „Jedynki” jest moim ostatnim odkryciem.

A karnawał jest przecież do tańca okresem idealnym. Zawsze czułam że, mimo bólu stawów, po przetańczonym wieczorze byłam przez jakiś czas w znacznie lepszej formie (oczywiście dopiero po „odespaniu” zarwanej nocy). No i proszę, kiedy poczytać

Medicines that cause and alleviate gout S Afr Pharm J 2012;79(3):18-21

okazuje się, że naukowcy zalecają podagrykom taniec. I polecają tej aktywności oddawać się  często.

A mi w to graj.

Wysmarować więc stawy olejem laurowym i zapraszam do tanga!

 

 

 

 

Czapka i czapetka na stoku

Narciarz ze mnie kiepski. Rzadko jeżdżę na nartach. Przede wszystkim dlatego, że od dziecka po prostu nie cierpię noszenia czapki czy czegokolwiek innego na głowie (a bez tego na stoku się nie da) i nie znoszę szarpania się z kombinezonem narciarskim w toalecie.

Na dodatek  moje wymagania co do aury sprzyjającej szusowaniu są bardzo, ale to bardzo wygórowane. Ale czasem, kiedy jest pięknie, słonecznie, ciepło, pusto i wystarczająco dużo śniegu pokrywa stoki, zdarza mi się pokonać jakąś szeroką i łagodną  „dyrektorską” trasę.

Zresztą narciarstwo to nie jest dla podagryka wymarzony sport. Nadwyrężone stawy dają o sobie znać. Na szczęście zwykle na narciarskich stokach można pokrzepić się grzanym winem. Kiedyś postrzegałam je jedynie jako środek rozgrzewający i źródło przyjemnego zapachu.

Teraz już wiem, że, o ile moim wrogiem na stoku jest czapka, to przyjacielem jest czapetka. Jej częściowo rozwinięte pączki kwiatowe, czyli goździki, hojnie dodawane do gara z grzańcem, zawierają zbawienny dla mnie, przeciwzapalny eugenol.

Na dodatek (o czym można poczytać w moim sylwestrowym wpisie) rezweratrol zawarty w winie jest  użyteczny w profilaktyce zapalenia stawów.

Teraz,  kiedy piję grzane wino na stoku, czuję się całkowicie usprawiedliwiona. Zażywam lekarstwo. Przyznam, że dodaje ono też nieco animuszu przy pokonywaniu trudniejszych odcinków trasy, ale przede wszystkim dobrze wpływa na moje stawy.

Czasem mam wrażenie, że niektórzy inni narciarze zachowują się na stoku  jak Asterix i Obelix po wypiciu magicznego wywaru Panoramixa. Ale to przypisać należy zupełnie innemu niż eugenol i rezweratrol składnikowi w kotle z grzańcem oraz zdecydowanie zbyt wysokim jego dawkom.