Gdy kręcą się po nas krętki

Sanepid w Bydgoszczy podał informację, że na 435 zbadanych kleszczy 65 było nosicielami krętków Borrelia burgdorferi. Na Mazurach tych zarażonych jest znacznie więcej.

Jest się czego bać.

Pomimo stosowania różnych środków zapobiegawczych (o których było tutaj), zawsze może się nam przytrafić ukąszenie kleszcza.

Jeśli siedzi w naszej skórze, trzeba się go szybko pozbyć. Metod i narzędzi do tego stosowanych jest dużo. Ja radzę sobie bardzo tanim przyrządem, przy pomocy którego chwyta się kleszcza jak na lasso. Są też zaawansowane zestawy do zamrażania kleszczy przed usunięciem. Zamrażanie ma hamować wydzielanie toksycznej śliny.

Usunęliśmy kleszcza. I co teraz?

Można go umieścić na wilgotnym płatku kosmetycznym, wpakować w słoiczek albo foliową torebkę i wysłać do zbadania (nie później niż w 48 godzin od jego wyjęcia). W różnych miastach robią to różne instytucje, nie zawsze sanepid (za pieniądze oczywiście).

Jeśli wynik będzie negatywny – mamy farta.

Jeśli pozytywny, to gorzej.

Ogólnie podawaną informacją jest, że aby doszło do zakażenia, kleszcz musi być w ciele ofiary dłużej niż 24 godziny.

Jednak jeśli poczytać przegląd danych naukowych na ten temat opublikowany w

Cook, Michael J. „Lyme borreliosis: a review of data on transmission time after tick attachment.” International journal of general medicine 8 (2015): 1.

okazuje się, że do zakażenia może też dojść praktycznie od razu.

Problem polega na tym, że nie możemy szybko się przekonać, czy chory kleszcz nas zaraził. Przeciwciała przeciwko Borrelia burgdorferi, które można wykryć w badaniu laboratoryjnym, pojawiają się nam dopiero po 4-5 tygodniach od ukąszenia.

Ja darowałabym sobie czekanie na wynik testów i jeśli kleszcz, który mnie ugryzł,  był chory (wyniki tego badania są bardzo szybko), od razu zaczęłabym leczenie.

Badania naukowe mówią, że jeśli krętki szybko zaatakować, wystarczy krótkie, 2-4 tygodniowe leczenie antybiotykiem.

Po tej terapii lekarz zwykle zleca wykonanie testów. Ale kiedy czytam różne naukowe rozprawy o ich wiarygodności, to dochodzę do wniosku, że równie dobrze można po prostu przyjąć, że pokonaliśmy krętki.

Autorzy publikacji

Stanek, Gerold, and Franc Strle. „Lyme borreliosis–from tick bite to diagnosis and treatment.” FEMS microbiology reviews 42.3 (2018): 233-258.

nie znaleźli przekonujących dowodów, że po takiej czterotygodniowej kuracji krętki mają jakąś szansę przeżyć.

Nie zawsze wysyłamy kleszcza do badania. Mnie, wiele lat temu, przy koszeniu trawy na Mazurach, atakowało ich po kilkanaście. Nie znałam wtedy patentów na ich odstraszanie. Ile czasu by mnie kosztowało, gdybym je wszystkie wysyłała do badania?

Wtedy pozostaje obserwacja.

Jeśli po kilku czy kilkunastu dniach mamy rumień wędrujący albo mamy typowe objawy zakażenia krętkami (bóle stawowe, gorączka, sztywność karku, rozbicie) marsz do lekarza po antybiotyk.

Jako fitoterapeuta nie jestem zwolenniczką antybiotyków, ale w niektórych przypadkach są po prostu niezastąpione. To jest taki właśnie przypadek.

Nie będziemy przecież rzucać we wroga kamieniami kiedy wiemy, że jest bardzo groźny i bezwzględny, a mamy w swoim arsenale broń, z której możemy do niego niego strzelać.

Ale mamy w tej bitwie też naturalnych sojuszników.

Olej z rokitnika utrudnia krętkom poruszanie się i chroni nas przed toksynami, które uwalniają.

Pyłek pszczeli wzmacnia układ odpornościowy, który podczas kuracji musi się mocno wysilać.

Hakorośl działa przeciwzapalnie.

Miód, oliwa z oliwek, czosnek i czarnuszka nie pozwolą krętkom na budowę biofilmu, czyli błony biologicznej o zwartej strukturze.

Jeśli biofilm sobie zbudują, antybiotyk się przez niego nie przebije i krętki będą w nas siedziały otoczone nim jak murem niezdobytej twierdzy.

Przy terapii antybiotykiem nie zapominajmy o probiotykach i prebiotykach. Kuracja taka pozbawia nas przecież dobrej flory bakteryjnej, o której niedługo, zainspirowana przeczytanymi książkami i wysłuchanymi wykładami, będę pisała.

Olej rokitnikowy, miód, czosnek, czarnuszkę i pyłek pszczeli możemy zresztą stosować zawsze. To nam nie zaszkodzi. Wzmocni naszą odporność, co da nam większą szansę, że pokonamy sami krętki Borreli, jeśli się z nimi kiedyś przypadkiem spotkamy.

A co kiedy nie przebadaliśmy kleszcza, nie mamy rumienia ani objawów?

Można zrobić testy, ale jak już wspominałam, nie są one całkiem wiarygodne. Opieranie kuracji antybiotykowej tylko na wynikach testów bez żadnych objawów choroby jest przez wielu fachowców odradzane.

Choć są tacy, którzy wolą dmuchać na zimne i leczyć się antybiotykiem na wszelki wypadek.

Ale co mają zrobić Ci, którzy żyją wśród kleszczy mieszkając lub pracując w lesie czy na wsi? Często ugryzienia kleszcza liczą w dziesiątkach. Gdyby opierali się tylko na testach pewnie jedliby antybiotyk na każde śniadanie.

Zdarza się, że nie zauważymy w ogóle chorego kleszcza, który nas ugryzł, nie pojawi się nam rumień wędrujący albo pojawi się tam, gdzie go nie widać. Bywa, że kleszcz zarazi nas krętkami, a odpuścimy sobie jego badanie, testy i leczenie antybiotykiem, bo nie mamy rumienia ani żadnych objawów, a na dodatek jesteśmy na przykład na pięknym i długim spływie kajakowym w kompletnej głuszy. I jeszcze mamy osłabiony układ odpornościowy, który sam nie pokona krętków.

Wtedy mamy po prostu cholernego pecha.

Choroba może się rozwijać i po latach musimy stawić czoła przewlekłej boreliozie.

Ale o tym będzie innym razem, bo mnie już te kleszcze zmęczyły.

Wieszczę kleszcze

Żeby wieszczyć atak kleszczy nie trzeba być Pytią i wdychać dymu z palonych liści wawrzynu szlachetnego.

Przy okazji wychwalania leczniczych właściwości liści laurowych pisałam o tym patencie na wizje (tutaj).

I tak wiadomo, że kleszcze będą utrudniać nam wakacyjne spacery po parkach, lasach i łąkach.

Piszę tego posta z Mazur. Tu jest jak na wojnie. Kleszcze czyhają na mnie na każdym kroku.

Ale przecież nie będę ciągle siedzieć w domu tylko dlatego, że zagraża mi taki mały drań,  a wychodząc  nie będę się ubierać w kombinezon ochronny.

Jak tu chodzić w upalne lato w spodniach z długimi nogawkami, koszuli z długim rękawem zapiętej pod szyję i w kaloszach?

I tak, jak wykazuje moje doświadczenie, kleszcz może nas dopaść zawsze.

Ja sprowadziłam kiedyś jednego w swoje progi  na studziennej pompie przywiezionej na zimę  z mazurskiej działki. Ugryzł  męża, który siedział tego dnia cały dzień w domu i ani przez chwilę nie pomyślał o kleszczach.

Więc jak się przed kleszczami bronić?

Po pierwsze, na spacery do lasu, parku czy na łąkę trzeba zakładać jasne ubrania. Wtedy kleszcze lepiej widać. Po drugie, po powrocie z wycieczki należy wytrzepać ubranie i wyprać je. Po trzecie, a właściwie powinno być po pierwsze, bo to  jest najważniejsze, odstraszyć je tak skutecznie, by trzymały się od nas z daleka.

Świetnie nadają się do tego olejki eteryczne. Kleszcze najbardziej nie lubią olejku piołunowego, wrotyczowego, żywotnikowego, miętowego, eukaliptusowego, tatarakowego , herbacianego, kubebowego, patchulowego, goździkowego i olejku z trawy cytrynowej.

Nie lubią też wąchać naftaliny, kamfory, nafty i kwasu octowego.

Nafta w połączeniu z olejkiem miętowym i kamforą w ogóle ubija kleszcze.

Odstrasza je również octan etylu, który znajdziemy w zmywaczu do paznokci. Bezacetonowy zmywacz może być zatem z powodzeniem składnikiem naszej broni przeciw kleszczom.

Kleszcze nienawidzą też salicylanu metylu. Ten z kolei występuje w kwiatach i kłączach wiązówki błotnej, która właśnie kwitnie.

Można więc zrobić sobie samemu odstraszacz kleszczy i stosować go na ubranie. Ja stosuję takie mieszanki również na skórę, ale trzeba uważać, bo można być uczulonym. Zawsze lepiej najpierw sprawdzić działanie mieszaniny smarując się za uchem.

Najprostszą do zrobienia i wypróbowaną przez mnie miksturą odstraszającą kleszcze  jest olej z pestek winogron wymieszany z kilkoma kroplami któregoś z podanych wyżej olejków. Smaruję nim dookoła nadgarstki, zgięcia łokci, pod kolanami i na szyi,  a także wkoło kostek.

Jeśli często chodzimy do lasu, na łąki i w zarośla warto zrobić sobie bardziej zaawansowany fito-repelent według przepisu doktora Henryka Różańskiego.

  • 5ml olejku eterycznego anyżowego
  • 5ml olejku eterycznego eukaliptusowego
  • 10ml olejku eterycznego lemongrasowego (trawa cytrynowa)
  • 10ml olejku eterycznego cytronella
  • 10ml salicylanu metylu lub olejku eterycznego golteriowego
  • 10ml octanu etylu
  • nafta 850ml
  • 100ml nalewki bursztynowej na etanolu powyżej 70% .

Jeśli  nie mamy co najmniej rocznej nalewki bursztynowej, można zrobić ją szybko zagotowując dwukrotnie 100ml spirytusu i 30g drobnych bursztynów na kuchence elektrycznej (nie gazowej!!) robiąc to dla bezpieczeństwa na wolnym powietrzu. Ja właśnie tak zrobię, bo bursztyn przywiozłam znad Bałtyku dopiero teraz.

Do odstraszania kleszczy trzeba stosować porządne olejki eteryczne. Muszą to być 100% olejki eteryczne, a nie jakieś rozcieńczane fałszywki.

Porządny, uczciwie destylowany olejek eteryczny, musi sporo kosztować.

Na przykład melisa (w zależności od miejsca uprawy, słońca i innych jeszcze czynników) może zawierać 0,02% olejku.

Co oznacza, że z TONY liści takiej melisy możemy uzyskać tylko 200g olejku.

I co tu się dziwić cenie?

Olejki miewają różne ceny właśnie z powodu różnej wydajności surowca. Ale te prawdziwe tak czy siak nigdy nie są tanie.

Niestety środki odstraszające kleszcze z olejkami eterycznymi mają dość krótkie działanie. Trzeba spryskiwać się nimi i smarować często podczas spaceru (przynajmniej co pół godziny).

Kto chce pobawić się w małego chemika może zrobić sobie PMD, naturalną substancję o nienaturalnej nazwie p-mentano-3,8-diol.

Aby otrzymać PMD z olejku eterycznego eukaliptusa cytrynowego należy ogrzewać w 50 stopniach Celsjusza przez 15 godzin mieszaninę  z 3,7g tego olejku z dodatkiem 5,25g 7-procentowego roztworu kwasu cytrynowego mieszając 450 obrotów na minutę. Szczegóły można znaleźć tu:

Drapeau, Jeremy, et al. „Green synthesis of para-Menthane-3, 8-diol from Eucalyptus citriodora: Application for repellent products.” Comptes Rendus Chimie 14.7-8 (2011): 629-635.

20% roztwór PMD działa przez kilka godzin. Gdy go stosujemy, stajemy się dla kleszczy niewidoczni. PMD blokuje ich receptory i nie mogą nas wykryć. Trzeba tylko pamiętać, żeby w użytej mieszaninie mieć też składniki odstraszające. Kiedy przypadkiem kleszcz dostanie się jednak na skórę, to one muszą być drugą linią obrony i go odpędzić.

Jak pokazuje przykład mojego męża, zawsze i wszędzie, pomimo ostrożności, można paść ofiarą kleszcza przywiezionego na przykład przez własną żonę samochodem z Mazur.

I co wtedy?

O tym będzie w następnym wpisie.

Wycieczka w przeszłość – Rumunia

Południowa Rumunia zupełnie mnie zaskoczyła.

Jest całkiem inna od tej, którą pamiętam z niegdysiejszej wycieczki do Transylwanii, kiedy zauroczyły mnie między innymi wszędobylskie kwitnące wiosenne robinie (pisałam o nich tutaj).

Po pokonaniu  Żelaznych Wrót (o czym można poczytać tutaj) wjeżdżamy do Rumunii w potwornym upale.

Przed piekącym słońcem chowamy się do restauracji na barce. Od wody wieje trochę chłodem, a białe zasłony zapewniają cień, dając jednocześnie dużo rozproszonego światła. Jest bardzo przyjemnie.

Zamawiamy ciorba de burta, czyli flaki, przygotowywane jednak zupełnie inaczej niż u nas. Ta potrawa staje się prawdziwym hitem naszego pobytu w Rumunii. Zamawiamy ją w każdej napotkanej restauracji. O ile takową napotkamy. A na rumuńskiej części szlaku Eurovelo nie zdarza się to często. Podobnie, jak nie często spotykamy miejsca, w których można przenocować.

Jeśli wydaje się Wam, że w rumuńskiej ubogiej wiosce, każdy mieszkaniec z radością wita turystów, oferując im nocleg w swoim obejściu i świeże warzywa i owoce, to bardzo się mylicie.

Pani bardzo się ucieszyła, że chcę zrobić jej zdjęcie. Nawet poprawiła chusteczkę. Więc na pewno nie ma nic przeciwko umieszczeniu go tu.

W sennych miasteczkach i wioskach mieszkańcy witają nas wołając „salut” albo „bună ziua”, a czasem nic nie mówią, unosząc tylko rękę w geście powitania.

Może i chcieliby nas ugościć, ale ich obejścia są maleńkie, a każdy skrawek ziemi wykorzystany jest na kartofle, cebule, pomidory. Czasem nawet trawnik przed domem przy ulicy służy za warzywną grządkę. Nie mają nic na sprzedaż. Wszystko zużywają sami. Tylko raz udaje mi się spotkać sprzedawcę czereśni i fantastycznego miodu o nieprawdopodobnie żółtym kolorze.

Wioski i miasteczka wyglądają jak skansen. Stare domy o pięknie zdobionych podcieniach prawie wrastają w ziemię. Niektóre  się rozpadają.

Tylko nieliczne zostały wyremontowane i odnowione.

Przy drodze stoją stare studnie z poidłami dla zwierząt.

Z niektórych wciąż ludzie czerpią wodę.

Czuję się tak, jakby mój rower był wehikułem czasu i przeniósł mnie w przeszłość.

Życie toczy się w rytmie powoli jadącej furmanki ciągniętej przez konie albo osły.

Nie ma prawie wcale barów, pensjonatów, restauracji, agroturystyki.

Za to w każdej wiosce jest co najmniej jeden sklep, przed którym w cieniu stoi co najmniej jeden stolik.

W każdym z tych maleńkich i ciasnych sklepików upewniamy się jednak, że jesteśmy w XXI wieku. W każdym z nich są bowiem niezbędne do życia zimne napoje  i szybkie  Wi-Fi.

Przed starymi domami stoją zaparkowane osły, konie albo mercedesy klasy S. Ciągnące się po horyzont pola słoneczników i kukurydzy na pewno mają z tymi mercedesami coś wspólnego.

Obrzeża pól porastają piękne osty, maki, dziewanny, trybule, nostrzyki, rzepiki. Wlokę się na końcu naszego kolarskiego peletonu nie tylko dlatego, że nie mam siły. To zatrzęsienie ziół bardzo mnie absorbuje.

Nie sposób się nudzić. Każdy dzień, a nawet każda jego część przynosi coś nowego.

Czasem wioska może zaproponować nam nocleg jedynie w naszych własnych namiotach rozstawionych na placu targowym, gdzie koczujemy jak Cyganie przy maleńkim ognisku.

Czasem znów mamy do wyboru tylko „wypasiony” dom weselny z cukierkowymi dekoracjami.

Z tarasu jednego z nielicznych pensjonatów rozciąga się piękny widok na  rozlewiska Dunaju, ale kiedy spojrzy się w bok, zastępują go zwały śmieci, metalowe płoty i jakieś silosy. Tego widoku Wam jednak oszczędzę.

W skleconym z byle czego ogródku barowym, w którym robimy któregoś dnia przerwę, stoliki i krzesła są stare i zniszczone.

Jednak dobrze schłodzone i smaczne piwo kelnerka podaje nam w zmrożonych kuflach, co nie zdarza się chyba u nas nawet w drogich restauracjach. W tym upale jest to prawdziwa rozkosz.

Młodzież głośno słucha muzyki. Chcą zrobić nam przyjemność i puszczają  disco polo. Zwykle trudno mi tę muzykę wytrzymać.

Ale tu, 1800 kilometrów od domu, nawet „Ona tańczy dla mnie” brzmi zupełnie inaczej.

Wszyscy chowają się przed upałem gdzie się tylko da. Zapełniają się ławeczki obrośnięte pnączami albo ukryte pod drzewami.

Tylko my na rowerach ruszamy przed siebie.

Przejeżdżając przez rozpaloną słońcem wioskę, której mieszkańcy w absolutnej ciszy odpoczywają od lejącego się z nieba żaru siedząc przed swoimi rozpadającymi się domami na zacienionych pachnącym obłędnie wiciokrzewem zardzewiałych ławeczkach, robimy krótką przerwę przy starej studni.

Śmiejemy się bardzo głośno i przekrzykujemy chcąc podzielić się jak najszybciej nowymi wrażeniami. Bo droga nam ich nie szczędzi.

I nagle przemyka mi przez głowę myśl, że nie jestem wcale bardziej „cywilizowana” niż mieszkańcy tej biednej jak mysz kościelna wioski.

A czasem to nawet jakby mniej.

 

 

 

 

 

Rehabilitacja na rowerze – Serbia

Żeby  stawy ciągle się nam ruszały musimy nimi ruszać. Nawet wtedy, kiedy bolą. Chrząstka stawowa jest strukturą żywą i podlega regeneracji w każdym wieku. Aby ją odżywić niezbędne jest naprzemienne obciążanie i odciążanie stawu.

A zatem jazda na rowerze i picie wody (woda stanowi 80% tkanki chrząstki) to doskonała rehabilitacja dla moich stawów kolanowych.

Lubię jazdę na rowerze. Dlatego pomysł przejechania naddunajskiego szlaku Eurovelo 6 bardzo mi się spodobał. Zaliczyłam już odcinek Wiedeń – Budapeszt i Budapeszt – Belgrad.

W 2018 roku przyszedł czas na etap Belgrad – Giurgiu.

Sprawdzoną już na poprzednich odcinkach siedmioosobową ekipą ruszamy w drogę tuż za Belgradem. 

Eurovelo 6 przebiega tam wałem nad rozlewiskami Dunaju. 

Jak to pod koniec maja świeża zieleń jest oszałamiająca. Co jakiś czas prawie  nas ogłusza głośny rechot żab.

Przez wał przechodzą żółwie i przebiegają zielone jaszczurki.

Nie spotykamy prawie w ogóle ludzi, tylko białe i siwe czaple, bociany i inne ptaki.

Od czasu do czasu pojawia się jakiś pasterz owiec czy krów, albo świniopas, wypatrujący świni, która przeszła na drugą stronę rozlewiska i i nie słucha jego głośnych nawoływań i perswazji.

A świnia to nie byle jaka. To mangalica, której mięso uchodzi za bardzo smaczne i zdrowsze, niż to z innych ras.

Zdania fachowców są w tej kwestii podzielone.

Ja jednak,  patrząc na ryjące w rozlewiskach pełnych różnej roślinności świnki,  jestem przekonana, że to prawda.

Pierwsza rowerowa awaria zmusza nas  do zajrzenia do miasteczka i poszukania serwisu rowerowego. W serbskim miasteczku koń nie jest żadną niespodzianką. Czasem nawet potrafi dla nas zatańczyć.

Do Serbów mówimy powoli po polsku pomagając sobie trochę gestami. Rozumieją wszystko. My ich rozumiemy także. Pomimo braku części zapasowej pomagają nam metodą „pomysłowego Dobromira” i możemy ruszać dalej.

Jest tak pięknie, że mam ochotę zatrzymywać się co parę minut i robić zdjęcia.

Ale chcemy dojechać do celu, którym jest granica Rumunii z Bułgarią. Trzeba więc pedałować.

Przed nami prawdziwe wyzwanie – Djerdap – Żelazne Wrota.

Przełom Dunaju.

Aby go zobaczyć musimy przejechać w wielkim upale, zwykłą drogą, bez pobocza, pokonując liczne tunele. A podjazdy mają nachylenie do 10%. Mordęga.

Mijamy zamek Golubac. Tu Turcy zabili nam Zawiszę Czarnego.

Jeszcze parę lat temu, kiedy podróżowałam tu samochodem, droga prowadziła pod zamkiem, a upamiętniająca naszego rycerza tablica była dostępna dla każdego. Ale teraz zamek otacza ogrodzenie i trzeba kupić bilet.

Żar leje się z nieba, ale my w pocie czoła pokonujemy stromy podjazd.

Nie wiem, jak dajemy radę. Poprzedni wieczór spędziliśmy przecież w towarzystwie Mili, właścicielki agroturystyki, jej syna, Gorana, oraz sporych ilości pysznego wina Vranac.

Mila ma 70 lat, a figurę i energię 30-latki. Jej dom otaczają piękne róże, które sama rozmnaża. Mówi o sobie, że jest „fabrikant super bienzin”.

Ten sporządzany przez nią ze śliwek produkt, w sporej ilości zabieram do domu. Mila mówi, że świetnie się robi na nim nalewki ziołowe.

Droga na Żelazne Wrota pnie się coraz wyżej. Jest pięknie.

Aż się prosi, żeby zrobić sobie portrecik na tle cudnych widoków.

Niestety w odblaskowej kamizelce i kasku, ze swoim aparatem fotograficznym, wyglądam na nim zupełnie jak robotnik drogowy z dyndającą u szyi krótkofalówką.

W tunelach świecimy czym się da i ostro naciskamy pedały, żeby minąć je jak najszybciej i nie spotkać w żadnym dwóch mijających się ze sobą tirów. Na szczęście ruch nie jest wielki i bez strat w ludziach i sprzęcie docieramy na górę.

Tam czeka prawdziwa nagroda.

Dunaj  wąski tak, że można go prawie przeskoczyć.

Całkiem zapominam o upale, zmęczeniu i pragnieniu. Na nic nie narzekam. Bo widok zaparł mi dech. I to na długo.

Ale trzeba ruszać dalej. Będzie już  łatwiej – w dół.

Do Rumunii.

O niej napiszę innym razem. Bo Rumunia to zupełnie „inna bajka”.

Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście do tej pory, to z zachęcam Was – wybierzcie się do Serbii.

Póki można tam zobaczyć jeszcze krowy bez żółtych kolczyków z numerkami w uszach i ryjące nad rzeką mangalice.

Póki Mila może produkować „super bienzin”.

Może zdążycie też, zanim „pekary” zmienią się w kawiarnie jakiejś znanej sieci, a „domacza kawa” i ciepły „burek” zostaną  zastąpione przez kawę w papierowym kubku i „świeżo wypiekaną drożdżówkę”, zapakowaną w aluminiową folię,  z rocznym terminem przydatności do spożycia.

 

 

Zwycięzca

Moi Drodzy,

dziękuję Wam za udział w konkursie.

Jury konkursowe uznało, że najoryginalniejszą metodę leczniczą podała Justyna.

Gratuluję !

Zwycięzcę proszę o przesłanie na kontakt@klinikapodagryka.pl adresu, na który ma zostać przesłana nagroda.

Poniżej kopia zwycięskiej odpowiedzi na konkursowe pytanie:

„Moja metoda na kaca to kurdybankowa przekąska. Zawsze sprawdza się dnia następnego należy przekąsić min 5 średniej wielkości błyszczyków kurdybanków i już jest o niebo lepiej.”

Jest to chyba pierwsza metoda na kaca, o której usłyszałam, w której stosuje się świeże zioła.

Proponuję nazwać ją METODĄ LECZENIA KACA  „NA ZAJĄCA”.

Wyobraźcie sobie nieco spłoszonego, zmarnowanego i skacowanego osobnika przeczesującego łąkę na czworakach jak zając w poszukiwaniu bluszczyków kurdybanków. Nas to ubawiło.

Słowo „zając” zawsze przywodzi mi na myśl film „Wilk i zając”.

Hmm… Czy aby ta scena niektórym z Was się jakoś nie kojarzy?

Bo przypuszczam, że mój mąż może ją skojarzyć  z pewnym swoim powrotem do domu, który wymagał stosowania potem różnych metod leczniczych.

On nie znał wprawdzie wtedy metody leczenia kaca „NA ZAJĄCA”, ale ja za to znałam metodę okazywania swojego niezadowolenia – „NA WILKA”.

 

Moje 500 +

Moi Drodzy,

już ponad 500 osób polubiło mojego bloga. W podziękowaniu za tak liczne wyrazy sympatii przygotowałam dla Was niespodziankę w postaci maleńkiego konkursu.

Aby wziąć w nim udział należy odpowiedzieć na pytanie umieszczając odpowiedź pod tym postem na blogu lub pod postem konkursowym na fb.
Postanowiłam zapytać Was o nietypowy naturalny sposób na dowolnie wybraną, powszechnie występującą dolegliwość. Taki sposób jak mleko z miodem i czosnkiem na przeziębienie czy kapustę na bolące kolano znają wszyscy.

Ale na pewno niektórzy z  Was mają swój własny, całkowicie oryginalny i  skuteczny patent na katar, kaca, jęczmień, siniaka, wielkiego pryszcza, odcisk na stopie itp. Opiszcie więc krótko taką metodę. Może macie dla niej jakąś specjalną nazwę? Napiszcie.

Wśród odpowiedzi zostanie wybrana najciekawsza i najoryginalniejsza, a jej autor otrzyma ode mnie drobny upominek.

Niestety nie będzie to Fiat 500, choć bardzo bym chciała.

Ale mój sponsor, czyli ja, nie dysponuje zbyt dużym budżetem.

Liczę jednak, że ręcznie robione mydełko dyniowe, litrowy słoik pyłku pszczelego z zaprzyjaźnionej pasieki i „portrecik” jasnoty białej na ręcznie czerpanym papierze z zabytkowej papierni w Czechach sprawi zwycięzcy też trochę przyjemności.

Wzięcie udziału w konkursie nie wymaga udostępniania posta, ale będzie mi bardzo miło, jeżeli udostępnicie znajomym informację o zabawie i polubicie stronę na fb.

Jak przeczytałam na stronach tych, którzy się na tym znają, każdy, nawet najmniejszy konkursik, musi mieć regulamin. Poniżej więc go przedstawiam.

Nie chcę być posądzona o prowadzenie losowania, gry hazardowej itp. i iść za kratki.

Nie mogłabym podziwiać ukochanych roślin z bliska.

Zatem poniżej:

Regulamin konkursu:
1. W konkursie mogą wziąć udział osoby pełnoletnie.
2. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest odpowiedź na pytanie konkursowe pod konkursowym postem na fb lub na blogu pod konkursowym wpisem.
3.  Konkurs trwa od 27. 04.2018 do 07.05.2018
4. Najciekawszą odpowiedź wyłoni komisja konkursowa złożona ze mnie, mojego męża, córki i jej narzeczonego.
5. Wynik konkursu zostanie ogłoszony na blogu 09.05.2018
6. Zwycięzca, aby otrzymać nagrodę, musi przesłać mi do dnia 15.05.2018 adres, na jaki ma zostać ona wysłana. Informacja ta powinna zostać wysłana na adres: kontakt@klinikapodagryka.pl lub przez wiadomość na stronie  fb.
7. W przypadku braku kontaktu ze strony zwycięzcy, komisja, na kolejnym posiedzeniu w ogrodowej altance, dokona innego wyboru.

Zapraszam Was do wspólnej zabawy.

Jeśli zechcecie się do niej dołączyć z przyjemnością będę czytać Wasze odpowiedzi w podróży.

Jadę bowiem do Bingen pospacerować klasztornymi ścieżkami świętej Hildegardy i do Akwizgranu, zobaczyć katedrę oraz zażyć kąpieli w siarkowych termach Karola Wielkiego.

Po powrocie na pewno zdam Wam relację z tej wycieczki.

Wątroba jest tylko jedna – odcinek 2

Remont mojej lekko przechodzonej wątroby trwał, jak na porządny remont przystało, bite trzy miesiące. W tym czasie wspomagałam ją znanym od lat sylimarolem i na zmianę różnymi ziołami, które będą pojawiać się w kolejnych moich wpisach.

Zioła te zostały moimi przyjaciółmi na stałe i co jakiś czas nadal z każdym z nich się spotykam.

Wątroba lubi też fosfolipidy i cholinę, które pomagają jej się zregenerować. Dla mnie najsmaczniejsze fosfolipidy i cholina są w jajkach na miękko i ajerkoniaku, którego łyżkę można sobie zjeść czasem na deser.

Przepis jest bardzo prosty:

4 żółtka
15 ml wódki 40 %
50 ml rumu
15 ml słodkiej śmietanki
trochę wanilii,  zmiksować i gotowe

Jeśli chcę uniknąć alkoholu robię sobie  po prostu zwykły kogel-mogel. Wymaga to jednak naprawdę świeżych jajek, które przelewam wrzątkiem.

Wątroba kocha też pyłek pszczeli i pierzgę. Na szczęście nie jestem uczulona na produkty pszczele, więc mogłam sobie poszaleć. Trzeba tylko pamiętać, żeby rozpuszczać pyłek i pierzgę w zimnej wodzie. Najlepiej zalać łyżkę pyłku czy pierzgi wodą i zostawić na noc.

Rano trzeba to wypić myśląc z wdzięcznością o pszczołach. Prawdę mówiąc, okradamy je zabierając im te skarby.

Jeśli ktoś ma ochotę, może swojej wątrobie dostarczyć fosfolipidy i cholinę kupując zaawansowany technologicznie preparat z jaj.

Ale cenę to on ma taką, że chyba powinni go sprzedawać na raty albo w leasingu.

Wątroba jest tylko jedna – odcinek 1

Od kiedy przeczytałam, że u chorych na dnę moczanową wątroba zawiera zbyt mało glikogenu i jest podatna na zmiany zwyrodnieniowe, zaczęłam bardziej o nią dbać. W końcu wątroba jest tylko jedna.

Nie mogę powiedzieć, żebym ją bardzo oszczędzała, ale zaczęłam się bardziej przyglądać, czym można by ją trochę wspomóc w jej na prawdę ciężkiej pracy.

Ziół wspomagających pracę wątroby jest cała masa. Niektóre z nich będą bohaterami moich kolejnych wpisów.

Trzeba jednak z nimi uważać, bo choroby wątroby i dróg żółciowych bywają różne i czasem złe zastosowanie ziół zamiast pomoc, może zaszkodzić.

Dlatego ja, zanim wzięłam się za swoją wątrobę, pobiegałam na USG, żeby się z nią zobaczyć i sprawdzić, co tam u niej słychać.

Okazało się, że biedna, nie jest formie. Ale w pęcherzyku żółciowym są na szczęście tylko śmieci,  błotko i złogi.

Przed remontem mojej przechodzonej wątroby postanowiłam się tego wszystkiego pozbyć.

Ostatnio modne są różne „oczyszczania” wątroby i pęcherzyka żółciowego. Często są to metody drastyczne, do których przygotowania na filmikach na Youtubie wyglądają jak zupełnie jak przygotowania do „rosyjskiej ruletki”.

Dziękuję, ale takie emocje nie są mi potrzebne.

Wybrałam delikatną metodę polecaną przez Bonifratrów, nieco przeze mnie zmodyfikowaną. Najpierw przez 3 dni staramy się unikać tłuszczu zwierzęcego, jemy ciemne pieczywo i pijemy sporo kefiru.

Ja jadłam chleb żytni z powidłami śliwkowymi, bo ciemne pieczywo powoduje u mnie ból żołądka. Dieta tylko o chlebie i kefirze była dla mnie zbyt drastyczna, więc moje ulubione powidła śliwkowe mi ją osłodziły.

Potem przez kolejnych 5 dni unikamy tłuszczu zwierzęcego, jemy sporo jabłek i pijemy kwaśny sok jabłkowy. Najlepiej taki tłoczony z jabłek  ze starego sadu. Ja miałam pyszny sok od Pani Agaty z Sumowa, którą wspominałam  w „Sauna – da się polubić i fałdki”.

Przed snem wypijamy łyżkę dobrej oliwy z oliwek. Rano, na czczo, wypijamy mieszankę soku z cytryny i trzech łyżek oliwy.

Nie jest to mój ulubiony początek dnia, ale czego się nie robi dla wątroby. Przez całą kurację staramy się  brać ciepłe kąpiele i ogrzewać termoforem (albo plastikową butelką z ciepłą wodą) prawy bok.

Ale UWAGA!! Posiadacze kamieni w pęcherzyku żółciowym powinni liczyć się ze sporym bólem, który może wymagać aptecznych środków rozkurczowych. A Ci, którzy już wyhodowali sobie potężne głazy,  mogą przyspieszyć sobie wizytę na stole operacyjnym.

Nie będę się tu rozpisywać szczegółowo o spektakularnych i widocznych skutkach tej kuracji, ale mogę powiedzieć, że na prawdę wystąpiły, udowadniając, że zbędni lokatorzy moich dróg żółciowych poszli sobie precz. Jeśli nie wszyscy, to przynajmniej tylu, że wyraźnie dało się ich „exodus” gołym okiem zauważyć.

Niektórzy moi znajomi stosujący tę metodę musieli trochę pomagać w wyprowadzce swoich zbędnych lokatorów stosując lewatywę. Niektórych wprowadzało to w wielkie zakłopotanie, ale przecież cel uświęca środki.

Nie można pozwolić, żeby te wszystkie śmieci się w nas gromadziły.

O tym, jak wzięłam się za renowację swojej wątroby, napiszę w drugiej części.

Witamina C-elebrytka

Ostatnio witamina C stała się prawdziwą celebrytką. Wszędzie się o niej mówiło, zwłaszcza tej „lewoskrętnej”, której nie ma. Nieporozumienie w tej kwestii wynikło z dyletanckich, internetowych wypowiedzi różnych osób, które „wiedziały, że gdzieś dzwonią, tylko nie wiedziały dokładnie, w którym kościele”. Potem było to wielokrotnie wyjaśniane, ale informacja się rozeszła i wciąż wiele osób pyta o tę właśnie witaminę. Niektórzy wciąż nabijają sobie kabzę sprzedając całe kilogramy „lewoskrętnej witaminy C”.

Tymczasem witamina C to kwas L-askorbinowy, który skręca płaszczyznę światła spolaryzowanego  w prawą stronę, czyli jest „prawoskrętny”.

Witamina C jest nam bardzo potrzebna. Jest niezbędna do produkcji kolagenu (co jest bardzo ważne dla regeneracji moich sfatygowanych stawów oraz skóry), ułatwia przyswajanie żelaza, aktywuje różne enzymy, wzmacnia odporność i wpływa na psychikę. Nie umiemy jednak sami sobie jej wytworzyć i musimy ją dostarczać z pożywieniem.

Trwają spory o to, ile właściwie powinniśmy jej dostarczać. Jedno jest pewne – w stresie musimy  dostarczać jej dużo więcej.

Witamina C jest często zalecana chorym na dnę moczanową. Jednak jeśli poczytać

Ferraro, Pietro Manuel, et al. „Total, dietary, and supplemental vitamin C intake and risk of incident kidney stones.” American Journal of Kidney Diseases 67.3 (2016): 400-407

można się dowiedzieć, że suplementacja witaminą C  u mężczyzn wiążę się z ryzykiem powstawania kamieni nerkowych. Powinni jej dostarczać w naturalnym pożywieniu, bo wtedy nie ma praktycznie szans na przekroczenie progu, kiedy kamienie się już tworzą.

Kobietom kamienie nie grożą, więc mogą sobie dodatkowo łykać pastylki do woli.

Badania wykazują też, że naturalna witamina C lepiej się wchłania niż syntetyczna. Występuje ona bowiem w roślinach w połączeniach, które nasz organizm potrafi lepiej sobie przyswoić.

Więc pijmy sok z rokitnika, czarnej porzeczki i jedzmy przetwory z dzikiej róży, aceroli. Pijmy soki warzywne. Jedzmy paprykę, jarmuż, brukselkę, natkę pietruszki, kapustę.

Fakt, gotowanie powoduje straty witaminy C, ale i tak trochę jej jeszcze zostanie i dużo z tego się przyswoi. Gotujmy warzywa tak, aby te straty były jak najmniejsze. Gotujmy na parze, w szybkowarze, wrzucajmy je na rozgrzany olej i wkładajmy do dobrze nagrzanego piekarnika.

Zwłaszcza Panowie powinni zadbać o naturalną witaminę C w diecie, bo Panie mogą sobie zaaplikować suplementy bez szkody dla nerek.

Jeśli jesteśmy narażeni na stres powinniśmy dodatkowo łykać witaminę C w pastylkach. I to najlepiej w małych dawkach kilka razy dziennie. Dużych dawek organizm i tak nie przyswoi, więc nie ma sensu kupować suplementów z wielkimi jednorazowymi dawkami.

Facetowi suplementacja witaminą C grozi kamieniami w nerkach. Ale jeśli będzie to robił to tylko przez miesiąc poprzedzający stresującą rozmowę o rozwodzie (nawiasem mówiąc psychologowie stawiają go na drugim miejscu najbardziej stresujących sytuacji życiowych) kamień mu się raczej nie wytworzy. Chyba, że z tym rozwodem będzie czekał całymi latami.

Flawonoidy zawarte w roślinach poprawiają wchłanianie witaminy C. Jeśli się więc połyka witaminę C to trzeba zadbać o połączenie jej z nimi właśnie. Można kupić suplement z aceroli, który oprócz witaminy C ma właśnie te związki. Podobnie działać będzie połączenie witaminy C i rutyny (glikozydu flawonoidowego). Takie połączenie występuje w kilku popularnych aptecznych produktach. Można też po prostu połączyć zwykłą syntetyczną witaminę C z czymś, co flawonoidy posiada.

Poczciwy rumianek to roślina o dużej zawartości flawonoidów. Podobnie liście brzozy. Nie zawadzi więc popić zwykłą, syntetyczną witaminkę C naparem z rumianku albo z liści brzozy, które to napitki z innych względów polecałam już w „Rumianek-pora na dobranoc” i „Przytulanki w brzezinie„.

Cytrusy mają za to sporo rutyny, więc sok ze świeżych cytrusów będzie dodatkowo pomagał nam przyswoić nawet jej syntetyczną postać.

Bardzo duże dawki witaminy C drażnią żołądek i jelita, dlatego powinny być podawane dożylnie. Stosuje się takie wlewy przy poważnych chorobach, takich jak nowotwory. Jednak terapia jest bardzo dyskusyjna i, jak mówi część badań, w przypadku niektórych nowotworów może nawet zaszkodzić.

Ostatnio czytałam też o skuteczniej walce z sepsą dożylnymi wlewami witaminy C (a właściwie askorbinianu sodu, który jest związkiem kwasu L-askorbinowego i sodu). Ale za wcześnie jeszcze na wnioski, że witamina C leczy sepsę. 

Jeśli ktoś ma do wydania trochę pieniędzy, może sobie kupić jakiś  nowoczesny preparat zawierający askorbinian wapnia i metabolity witaminy C. Jak twierdzą producenci preparaty takie mają „wysoką biodostępność” i dużo witaminy C się z nich przyswaja.

Ja mam inne wydatki, pozostanę więc przy zwykłej, najtańszej syntetycznej witaminie C, którą będę popijać rumiankiem, sokiem i zagryzać warzywami. A mojemu mężowi w ogóle jej nie dam. No chyba, że będzie szedł do szefa po podwyżkę. Wystarczy mu szklaneczka soku z dzikiej róży. Nie mam zamiaru walczyć z kamieniami w jego nerkach. Wystarczą mi kłopoty z moimi nerkami.

Szkoda, że nie potrafimy sami syntetyzować w sobie witaminy C.

Tymczasem wiele zwierząt, dajmy na to  królik, potrafi.

A już uciekający, spanikowany i zestresowany królik to prawdziwa fabryka witaminy C.

Nic zatem dziwnego, że Lucyna Ćwierciakiewiczowa, autorka XIX – wiecznych książek kucharskich, zalecała perliczki przeznaczone na obiad „zgonić tak, aby ze zmęczenia padły”.

Zapraszam do mazurka

Przy okazji Bożego Narodzenia pisałam już, że dla mnie „Świętowanie to wyzwanie”.

I znów je odważnie podejmę.

Tym razem nie będzie łatwo. Po licznych pokusach Wielkanocnego Śniadania w Lany Poniedziałek odwiedzę na wsi ciocię Sabinkę, u której stół ugina się zawsze od przysmaków.

Niezbędnym dodatkiem do nich jest marynowana dynia, śliwki, grzybki, gruszki i ćwikła z chrzanem. Teraz patrzę na marynaty zupełnie inaczej. Dla mnie to octowe wyciągi z roślin i przypraw. Czyli prawdziwe lekarstwa. Kiedyś napiszę i o leczniczych octach, ale to temat rzeka.

Trochę szkoda, że w śmigusa-dyngusa już nikt mnie nie oblewa wiadrami wody, jak kiedyś. I to nie tylko dlatego, żem już nie podlotek. Po prostu nikogo się już wiadrami zimnej wody nie oblewa.

Życzę Wam Wesołych Świąt !

Lecę ucharakteryzować jaja na pisanki, bo w Wielkanoc mają swoje pięć minut grając najbardziej efektowną rolę na stole.

Po Świętach pojawią się w moim kolejnym wpisie już bez makijażu, skromnie,  ale za to w roli wartej Oscara.

A jeśli macie kłopoty z dną moczanową to pamiętajcie, żeby dodać kapary do „zimnych nóżek”, wrzucić liść laurowy do potraw z mięsa, popijać rumianek  i sok brzozowy. Przydałaby się także miechunka. A przed jedzeniem polecam kieliszeczek ginu albo jałowcówki (dlaczego wyjaśnię wkrótce).

Bo oksydaza ksantynowa nie świętuje!

A zamiast objadać się na deser lukrowanymi, wielkanocnymi ciastami lepiej zatańczyć. Zapraszam do  mazurka.