Czarowna jarzębina

Na Polesiu wierzono niegdyś, że jarzębina to kobieta zaklęta w drzewo. Jesienią wygląda rzeczywiście jak  pewna znana mi osóbka rozmiłowana w czerwonych koralach, naszyjnikach i bransoletach.

Zwykle nie myśli się  o jarzębinie jak o roślinie leczniczej. A lecznicza jest.

Na przykład owoce jarzębiny pomagają usuwać z organizmu nadmiar kwasu moczowego i przyspieszają metabolizm.

Raczej nie należy jeść ich na surowo ze względu na kwas parasorbowy, który jest toksyczny i może powodować zatrucia i podrażnienia.

Rozkłada się on jednak pod wpływem suszenia i gotowania, więc kandyzowana jarzębina nam nie zaszkodzi i powinna się znaleźć w spiżarni każdego podagryka.

Aby owoce jarzębiny straciły nieco goryczy, zbiera się je po przymrozkach, ale ja zrobiłam to w tym roku nie czekając na mróz. Wystarczy zamrozić je na co najmniej 24 godziny, aby uzyskać ten sam efekt.

Przebieranie owoców jarzębiny jest dość czasochłonne.

Aby umilić sobie czas przy tej pracy, można podśpiewywać ze Sławą Przybylską rozważającą jakże ważny problem wyboru właściwego mężczyzny.

Zamrożone korale jarzębiny przelewamy wrzątkiem na sicie i gotujemy kilka minut.

W płaskim, głęboki rondlu rozgrzewamy miód (na 70dkg jarzębiny potrzeba ok. 30dkg miodu) i smażymy powoli na wolnym ogniu potrząsając od czasu do czasu rondlem. Po pół godzinie smażenia odstawiamy. Następnego dnia smażymy kolejne pół godziny i odstawiamy. Trzeciego dnia dodajemy sok z połówki cytryny i smażymy jeszcze pół godziny. Wkładamy do wyparzonych słoiczków i odwracamy je do góry dnem do ostygnięcia.

Kandyzowana jarzębina jest słodko – gorzka.

Lubię ją jako dodatek do sera camembert z grilla, oscypków z grilla i w ogóle do sera.

Z części jarzębinowych korali zrobiłam marmoladę, dodając do 0,5kg jarzębiny tyle samo jabłek i szklankę cukru.

Po półtorej godziny gotowania przeciera się tę masę przez sito, dodaje łyżeczkę imbiru i łyżeczkę chilli (można też dodać posiekany czosnek i rodzynki) i gotuje jeszcze 15 minut.

Wyparzone słoiczki napełnione marmoladą odwracamy do góry dnem. To wystarczy, aby dały się przechowywać bez ryzyka zepsucia. Taka marmolada jest bardzo dobrym dodatkiem do mięsa.

Ostatnie pół kilograma owoców włożyłam do piekarnika (150 stopni C) na 30 minut. Teraz w gąsiorku zalane 1/2 litra spirytusu będą stały przez pół roku.

Po tym czasie po przecedzeniu dodam syrop cukrowy (przygotowany z pół litra wody i dwóch szklanek cukru) i znów odstawię w ciemne miejsce na 3 miesiące.

Będzie „jarzębinka nadobna” jak znalazł.

Smacznego !

Czas na gospodarność

„Tortilla flat” Johna Steinbecka to jedna z moich ulubionych lektur. Szczególnie przypadł mi do serca Danny, kluczowa postać, którego widzicie na załączonym obrazku.

Sfatygowany egzemplarz książki z niesamowitymi ilustracjami Jana Młodożeńca prawie się już rozpadł od wielokrotnego czytania.

W „Tortilla flat” pojawia się też Teresina, która „była niewiastą trochę oszołomioną umysłowo, ciało jej natomiast stanowiło doskonałą retortę do destylacji dzieci”. Karmiła ona swoją gromadkę dzieci prawie wyłącznie fasolą, bo:

„Fasola to dach nad żołądkiem. Fasola to ciepły płaszcz, który chroni przed ekonomicznym zimnem”.

Ilekroć myślę o fasoli zawsze przychodzi mi na myśl Teresina.

Potraw z fasoli jest multum. Ja jednak muszę obejść się smakiem, jeśli chodzi o fasolkę po bretońsku, Coco de Paimpol à la bretonne czy meksykańskie chilli con carne. To dania nie dla mnie. Suche nasiona roślin strączkowych są zabronione w diecie podagryka.

Ale za to ususzone, puste strąki odmian fasoli o białych kwiatach można z powodzeniem stosować w leczeniu dny moczanowej. Dodatkowym skutkiem takiej kuracji jest normowanie się poziomu cukru.

Odwary z naowocni fasoli białej dobrze się sprawdzają także w leczeniu kamicy nerkowej, zwłaszcza fosforanowej oraz usuwają złogi w nerkach („piasek w nerkach”).

Profesor Ożarowski polecał taką mieszankę na dnę:

po 30g suszonych strąków fasoli, kwiatów pierwiosnka (o pierwiosnku tutaj), słomy owsianej (o jej działaniu tutaj), liści brzozy (o nich tutaj) i czarnej porzeczki (o niej tutaj) zalać 2,5 szklanki ciepłej wody i pozostawić na parze pod przykryciem 30 min.

Ostawić jeszcze na 5 minut. Popijać cały dzień.

W „Przewodniku zdrowia” z 1908 roku odwar „strączyn szablaku” (szablakiem nazywano niegdyś fasolę) był zalecany kobietom w ostatnich miesiącach ciąży przy białkomoczu.

Fasola doskonale reguluje poziom cholesterolu. Będę więc karmić męża fasolą, a puste strąki zużyję dla siebie.

No powiedzcie sami, czy widział kto taką gospodarną żonę?

Z wizytą u Flamandów

Czasem patrząc na Księżyc w pełni możemy zobaczyć na nim kratery.

Z Księżyca natomiast można podobno dostrzec nocą pewną stworzoną ludzką ręką konstrukcję – oświetlone latarniami autostrady w Belgii.

Tymi właśnie autostradami wybrałam się na wycieczkę po Flandrii.

Pamiętacie pedantycznego Herculesa Poirot – detektywa z powieści Agaty Christie? Jego ojczyzną pisarka uczyniła właśnie Belgię, a konkretnie Spa, miejscowość uzdrowiskową, słynącą z gorących źródeł.

Uzdrowisko podupadło i w pijalni wód, w której leczył się Henryk VIII, Piotr I Wielki, Viktor Hugo i Alexander Dumas jest teraz pub. Ale nowe Thermes de SPA na wzgórzu przyciągają turystów, którzy wjeżdżają do nich w białych szlafrokach wprost z hotelu przeszklonymi wagonikami kolejki.

Moda na leczenie naturalne powraca, więc pewnie Spa, od którego nazwy pochodzi nazwa wszystkich ośrodków SPA na świecie, wróci do dawnej świetności. Mają tu przecież lecznicze wody i piękne kasyno z 1769 roku.

Wody w Spa leczą między innymi choroby reumatyczne i dobrze działają na stawy.

Woda w termach ma bardzo przyjemną temperaturę. Jest spokojnie i cicho. Pewnie dlatego, że mało tam dzieci, a i dorośli Belgowie zachowują się w basenach jak detektyw Hercules Poirot, a nie jak porucznik Colombo czy pewien znany u nas detektyw – celebryta.

Belgijskimi autostradami jedzie się wygodnie i bezpiecznie, co bardzo zachęca do dalszej podróży.

Dwie godziny jazdy od Spa ( (o ile nie trafi się na koniec pracy urzędników w Brukseli) leży Gandawa. Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia.

Na ulicach królują rowerzyści, piesi i cicho, powoli sunące i ogromne tramwaje.

Kierowcy samochodów przemierzają miasto powolutku i ma się wrażenie, że starają się umknąć gdzieś czym prędzej, jakby było im po prostu głupio. Gandawa to miasto dla ludzi.

Na szczęście nie ma w niej jeszcze tak wielu turystów, jak w niedalekiej, przepięknej Brugii.

Swoimi kamieniczkami, czarnymi parasolami kawiarnianymi i stukotem końskich kopyt o bruk Brugia przywodzi na myśl obrazy flamandzkich mistrzów.

Ech, gdyby tak mogli zniknąć na chwilę wszyscy inni turyści…

I gdyby brabanckie koronki w sklepach były brabanckie, a nie chińskie…

W Muzeum Memlinga można odbyć krótką wirtualną podróż po Brugii z czasów jej świetności.

Aż prawie żal zdejmować z głowy ten niewygodny sprzęt, który na chwilę pozwala zanurzyć się w przeszłości.

Belgia jest ojczyzną brukselki. Ale w restauracjach próżno szukać tego warzywa. A przecież takie bogate w witaminę C, błonnik, potas, magnez, witaminy A, B, B1, B2, B3 i kwas foliowy.

Za to wszędzie można kupić frytki z majonezem, gofry i mule czyli omułki.

Bardzo lubię owoce morza.

Dla podagryka owoce morza to owoce zakazane.

Ale Belgowie robią je tradycyjnie w sposób, który pozwolił mi je wcinać bez wyrzutów sumienia. Otóż duszą je w winie z dodatkiem selera naciowego. Kto czytał mój wpis o selerze (tutaj), ten wie, dlaczego tej potrawy tak bardzo się nie boję.

Mule są afrodyzjakiem. Czekolada, z której Belgia słynie, też. Ciekawa jestem, dlaczego Casanova, lubiący przecież miłosne uciechy, był z pobytu w Spa bardzo niezadowolony.

„Nie wiem, z jakiego powodu każdego lata wszystkie europejskie nacje zbierają się tu, żeby robić idiotyczne rzeczy” – pisał w pamiętniku.

Może jadł mule i czekoladę i  frustrowała go powściągliwość i lekki chłód belgijskich dam? Kto wie.

W każdym razie ja jestem z pobytu w Spa i w ogóle w Belgii bardzo zadowolona. A do Gandawy kiedyś jeszcze wrócę. Na rowerze.

 

 

Akwizgran – relaks po cesarsku

Niemieckie Aachen jest miastem tak starym, że ma swoje nazwy w wielu językach. Po polsku nazywa się Akwizgran, po francusku Aix-la-Chapelle, a po niderlandzku Aken.

Akwizgran przywitał mnie słońcem i całym mnóstwem brzozowych gałęzi ozdobionych krepiną.

Pierwszego maja miejscowi chłopcy stawiają bowiem pod oknem wybranki taką dekorację, wyrażając tym swoje uczucia.

Przemierzyłam pół miasta w poszukiwaniu restauracji, która nie byłaby włoską trattorią lub kebabem. Lubię włoskie jedzenie, ale nie po to jechałam ponad tysiąc kilometrów na koniec Niemiec, żeby jeść spaghetti. Lubię jeść „lokalnie”.

Na szczęście po otwarciu kolejnych drzwi restauracji poczułam zapach kiszonej kapusty. Od razu wiedziałam, że tu będzie i wurst, i sauerkraut, czyli kiełbasa i kiszona kapusta. Do tego weissbier (czyli białe, pszeniczne piwo).

 

Jeśli ma się dnę moczanową, a lubi się piwo, to takie właśnie powinno się wybierać.

Przysporzy nam ono bowiem o połowę mniej kwasu moczowego niż zwykłe.

Początek maja to czas „spargel woche”, czyli „szparagowego tygodnia”. Można więc spróbować lokalnych specjałów ze szparagów.

A szparagi mają tam nie byle jakich rozmiarów.

Kto czytał przepis na karbowane wstążki ze szparagami i kaparami (tutaj), ten wie, że są one ostatnio zalecane podagrykom (ale tym, którzy nie mają kamieni nerkowych).

Mięso i piwo to nie jest najlepszy zestaw dla chorych na dnę moczanową, ale na szczęście w każdym warzywniaku mogłam kupić physalis, czyli miechunkę. Jak pisałam w „Miechunka – zdrowie w kielichu” (tutaj) jest ona inhibitorem XO i usuwa kwas moczowy. Więc hulaj dusza…

Po obiedzie i miechunkowym deserze spokojnie można zacząć wreszcie zwiedzać miasto.

Oczywiście kluczowym punktem zwiedzania Akwizgranu jest katedra.

Można zobaczyć w niej złoty relikwiarz z Wielkimi Relikwiami Akwizgrańskimi i ogromny kandelabr podarowany przez cesarza Barbarossę.

Nawiasem mówiąc ten sam Barbarossa zaprosił kiedyś na oficjalne spotkanie Hildegardę z Bingen, której śladami podążałam po opuszczeniu Akwizgranu. (O Hildegardzie można poczytać tutaj).

Atrakcją Akwizgranu jest też XIV-wieczny ratusz, zbudowany na ruinach pałacu Karola Wielkiego. Na placu przed ratuszem można wypić dobrą eiscafe, czyli mrożoną kawę z furą bitej śmietany i lodami waniliowymi.

Kto jest bardziej powściągliwy, może zjeść słonego, tradycyjnego precla, siedząc na schodach na tyłach ratusza.

Nie byłabym sobą, gdybym w tym mieście nie odwiedziła Term Karola, które zasilane są wodą siarkową o właściwościach znanych już w czasach Pepina Małego (zwanego też Krótkim), ojca Karola Wielkiego.

Od wieków leczyło się tu podagrę.

Siedząc w ciepłym, siarkowym basenie i wystawiając twarz na wiosenne słońce, myślałam o tym, jak miło byłoby móc korzystać z tutejszych wód tak często, jak by się chciało.

Tak, jak niegdyś lubił to robić cesarz Karol Wielki.

To by było klawe życie.