„Gdyby kózka nie skakała…”

Ostatnio żyjemy w strachu. Jedni boją się choroby mniej, inni bardziej. Czasem ci, którzy boją się mniej, także chorują. I wtedy ci, którzy boją się bardziej, zwykli mówić im: „gdyby kózka nie skakała, toby nóżki nie złamała…”.

Ale nie znają chyba wierszyka Juliana Tuwima, który od tego znanego porzekadła się zaczyna.

A brzmi on tak:

„Żeby kózka nie skakała,
Toby nóżki nie złamała.
Prawda!

Ale gdyby nie skakała,
Toby smutne życie miała.
Prawda?”

Coraz częściej te strofki przychodzą mi do głowy. Zwłaszcza, kiedy patrzę na filmy z rozpędzania przez policję tanecznych imprez i pikników w parku.

Wierszyk Tuwima przywodzi mi natychmiast na myśl bliską mojemu sercu parę miłośników i hodowców kóz, Magdę i Krzysztofa. To właśnie ich kózki pozowały do zdjęć, które możecie zobaczyć w tym wpisie.

Kozy udomowiono już jakieś 10 tysięcy lat temu. W starożytności ich mleko było bardzo cenione. Stosowano je do zabiegów kosmetycznych oraz jako środek leczniczy. Historycy spierają się, czy Kleopatra używała w swoich rytuałach piękności koziego, czy oślego mleka. Zawsze, kiedy mam okazję zobaczyć Magdę i jej śliczną cerę, nabieram pewności, że było to jednak kozie mleko.

Mleko kozie zawiera więcej wapnia, fosforu i magnezu niż mleko krowie i ludzkie. Jest ważne w profilaktyce chorób krążenia, nowotworów, alergii. Polecane jest dla niemowląt, osób starszych, rekonwalescentów.

Twaróg z mleka koziego powinien znaleźć się w menu osób cierpiących na wrzody i zaburzenia żołądkowo – jelitowe.

Od łacińskiego słowa capro (koza) wywodzi się nazwa kwasu kaprylowego, który występuje w kozim mleku. Zapobiega on owrzodzeniom jelit, kandydozie i otyłości. Jest także doskonałym kosmetykiem.

Podagrykom polecam jogurt z mleka koziego. Badania wykazały, że obniża on poziom kwasu moczowego.

Największego z greckich bogów, Zeusa, wykarmiła koza Amaltea.

Pijcie kozie mleko i jogurty.

Poczujecie się BOSKO !

 

 

źródła:

Zenebe, T., Ahmed, N., Kabeta, T., & Kebede, G. (2014). Review on medicinal and nutritional values of goat milk. Academic Journal of Nutrition, 3(3), 30-39.

Lemarie, F., Beauchamp, E., Drouin, G., Legrand, P., & Rioux, V. (2018). Dietary caprylic acid and ghrelin O-acyltransferase activity to modulate octanoylated ghrelin functions: What is new in this nutritional field?. Prostaglandins, Leukotrienes and Essential Fatty Acids, 135, 121-127.

Sujono, S., Bekti, Y., Hikmawan, H., & Yuananda, Y. (2016). Effect of Goat Milk Yogurt towards Reducing Uric Acid, Cholesterol, and Blood Glucose Level. International Journal of Applied Environmental Sciences (IJAES), 11(5), 1189-1197.

 

Kuracja dla bogatych albo zuchwałych

„Les rois mages en voyage”(„Podróż Trzech Króli”) , James Tissot

Według Ewangelii św. Mateusza Mędrcy ruszyli do Betlejem, „a oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię”.

Nie jest jasne, ilu właściwie Mędrców było, ale przyjęło się nazywać ich „Trzema Królami”.

Być może dlatego, że przynieśli trzy dary: mirrę, kadzidło i złoto.

Takie dary i dziś niejednemu by się przydały.

Na przykład na kurację ciasteczkami z czystym złotem.

Kto czytał „Na ścieżkach Hildegardy” (tutaj), ten wie, że święta Hildegarda z Bingen fascynuje mnie już od dawna.

Ona właśnie zalecała takie ciasteczka na podagrę i problemy ze stawami. Badania potwierdzają przeciwartretyczne działanie złota, choć mechanizm tego działania nie został jeszcze do końca wyjaśniony.

Kuracja ciasteczkami ze złotem trwa 3 dni.

Na każdy dzień pieczemy świeże ciastko.

Skład jest prosty:

jedna garstka mąki orkiszowej z 0,3 grama złotego proszku i woda.

Można kupić proszek z 24-karatowego złota. Jeden jego gram kosztuje, bagatela, 460 zł.

W naturze u nas złoto występuje głównie w Sudetach i na Dolnym Śląsku. Złotoryja, Lwówek Śląski, Legnickie Pole, Złoty Stok i Głuchołazy to miejsca, gdzie wciąż można je znaleźć.

Kto chce zostać poszukiwaczem złota może zapisać się do Polskiego Bractwa Kopaczy Złota.

Jednak w Polsce poszukiwacze tego cennego kruszcu bardzo łatwo mogą naruszyć pokrętne przepisy prawa.

Kuracja ciastkami ze złotem jest więc kuracją dla bogatych, albo dla zuchwałych.

źródła://

Messori, Luigi, and Giordana Marcon. „Gold complexes in the treatment of rheumatoid arthritis.” Metal ions in biological systems 41 (2004): 279-304.

Kto miód łyka, jak koń bryka

Bardzo lubię miód. Miód bławatkowy jest jednym z moich ulubionych. To znakomity lek na stany zapalne nerek.

Nie udaje mi się go ostatnio kupić, pewnie dlatego, że rzadko udaje mi się też spotkać bławatki (więcej o bławatkach tutaj).

O leczniczych właściwościach miodu napisano już całe tomy. Ale zwykle nie mówi się o tym, że jest on lekiem na dnę moczanową.

Tymczasem miód dębowy, kasztanowy i wielokwiatowy hamują nadaktywność oksydazy ksantynowej (dlaczego trzeba ją hamować przeczytacie tutaj), a kuracja miksturą miodowo-cynamonową pomaga obniżyć poziom kwasu moczowego porównywalnie do allopurynolu (leku stosowanego na dnę moczanową – o nim tutaj).

Aby przygotować dzienną porcję tej mikstury gotuje się 15g cynamonu z 100ml wody w temperaturze 90 stopni przez 30 minut. Potem należy przecedzić płyn przez flanelową ściereczkę i wymieszać z łyżką miodu. Kurację przeprowadzamy przez tydzień.

Przy okazji trochę o cynamonie.

Jakiś czas temu zrobiło się o nim głośno, ponieważ zawiera kumarynę, toksyczną dla nerek i wątroby.

Cynamon to wysuszona kora cynamonowca. Najpopularniejsze cynamonowce to cynamonowiec cejloński (Cinnamomum verum) oraz cynamonowiec wonny (chiński), inaczej kasja (Cinnamomum cassia).

Cynamon wonny (chiński, kasja)

Okazuje się, że jedna łyżeczka cynamonu kasja może zawierać do 12 mg kumaryny. A to jest dużo więcej niż dopuszczalne dzienne spożycie według Europejskiego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA).

Cynamon cejloński

Natomiast cynamon cejloński nie zawiera prawie wcale kumaryny.

Do miodowej mikstury trzeba użyć prawie 3,5 łyżeczki cynamonu. Musi to być zatem cynamon cejloński. Inaczej zaaplikujemy sobie dawkę kumaryny wielokrotnie większą, niż dopuszczalna. A to po tygodniu stosowania może odbić się na naszej wątrobie.

Ale jak odróżnić te dwa rodzaje cynamonu?

  • cynamon kasja jest skręcony w pojedyncze i gładkie laski, a laska cynamonu cejlońskiego przypomina w przekroju cygaro;
  • zmielony cynamon kasja ma kolor brązowo-rdzawy lub czerwonawy, a cynamon cejloński ma barwę żółtobrązową;
  • cynamon kasja ma piekący i cierpki smak, a cynamon cejloński ma smak delikatny, słodkawo-korzenny, piekący tylko leciutko;
  • laski cynamonu kasja mielą się bardzo ciężko, a laski cynamonu cejlońskiego są kruche i mielą się bardzo łatwo:

Można także wykonać test jodyną. Pod jej wpływem cynamon chiński zabarwia się na głęboki, niebieski kolor. W przypadku cynamonu cejlońskiego reakcja ta jest bardzo znikoma. 

Stosując miodowo-cynamonową kurację trzeba pamiętać, że cynamon nie jest wskazany dla osób z chorobami wrzodowymi przewodu pokarmowego i dla kobiet w ciąży.

Nie wiem, kto wymyślił przysłowie, które zacytowałam w tytule tego wpisu.

Ale świetnie opisuje ono skutki miodowo-cynamonowej kuracji.

Zbliża się Sylwester i Karnawał. Trzeba być w dobrej formie.

 

źródła://

Nurhayati, Yeti, and Tresia Umarianti. „Therapy of Cinnamon Decoction using Honey in Reducing Gout.” Indonesian Journal of Medicine 3.3 (2019): 124-128.

Sahin, Huseyin. „Honey as an apitherapic product: its inhibitory effect on urease and xanthine oxidase.” Journal of enzyme inhibition and medicinal chemistry 31.3 (2016): 490-494.

Ranasinghe, Priyanga, et al. „Medicinal properties of ‘true’cinnamon (Cinnamomum zeylanicum): a systematic review.” BMC complementary and alternative medicine 13.1 (2013): 275.

Czarowna jarzębina

Na Polesiu wierzono niegdyś, że jarzębina to kobieta zaklęta w drzewo. Jesienią wygląda rzeczywiście jak  pewna znana mi osóbka rozmiłowana w czerwonych koralach, naszyjnikach i bransoletach.

Zwykle nie myśli się  o jarzębinie jak o roślinie leczniczej. A lecznicza jest.

Na przykład owoce jarzębiny pomagają usuwać z organizmu nadmiar kwasu moczowego i przyspieszają metabolizm.

Raczej nie należy jeść ich na surowo ze względu na kwas parasorbowy, który jest toksyczny i może powodować zatrucia i podrażnienia.

Rozkłada się on jednak pod wpływem suszenia i gotowania, więc kandyzowana jarzębina nam nie zaszkodzi i powinna się znaleźć w spiżarni każdego podagryka.

Aby owoce jarzębiny straciły nieco goryczy, zbiera się je po przymrozkach, ale ja zrobiłam to w tym roku nie czekając na mróz. Wystarczy zamrozić je na co najmniej 24 godziny, aby uzyskać ten sam efekt.

Przebieranie owoców jarzębiny jest dość czasochłonne.

Aby umilić sobie czas przy tej pracy, można podśpiewywać ze Sławą Przybylską rozważającą jakże ważny problem wyboru właściwego mężczyzny.

Zamrożone korale jarzębiny przelewamy wrzątkiem na sicie i gotujemy kilka minut.

W płaskim, głęboki rondlu rozgrzewamy miód (na 70dkg jarzębiny potrzeba ok. 30dkg miodu) i smażymy powoli na wolnym ogniu potrząsając od czasu do czasu rondlem. Po pół godzinie smażenia odstawiamy. Następnego dnia smażymy kolejne pół godziny i odstawiamy. Trzeciego dnia dodajemy sok z połówki cytryny i smażymy jeszcze pół godziny. Wkładamy do wyparzonych słoiczków i odwracamy je do góry dnem do ostygnięcia.

Kandyzowana jarzębina jest słodko – gorzka.

Lubię ją jako dodatek do sera camembert z grilla, oscypków z grilla i w ogóle do sera.

Z części jarzębinowych korali zrobiłam marmoladę, dodając do 0,5kg jarzębiny tyle samo jabłek i szklankę cukru.

Po półtorej godziny gotowania przeciera się tę masę przez sito, dodaje łyżeczkę imbiru i łyżeczkę chilli (można też dodać posiekany czosnek i rodzynki) i gotuje jeszcze 15 minut.

Wyparzone słoiczki napełnione marmoladą odwracamy do góry dnem. To wystarczy, aby dały się przechowywać bez ryzyka zepsucia. Taka marmolada jest bardzo dobrym dodatkiem do mięsa.

Ostatnie pół kilograma owoców włożyłam do piekarnika (150 stopni C) na 30 minut. Teraz w gąsiorku zalane 1/2 litra spirytusu będą stały przez pół roku.

Po tym czasie po przecedzeniu dodam syrop cukrowy (przygotowany z pół litra wody i dwóch szklanek cukru) i znów odstawię w ciemne miejsce na 3 miesiące.

Będzie „jarzębinka nadobna” jak znalazł.

Smacznego !

Butelki Józefa

Pewnej mroźnej jesieni wybrałam się do Solca Zdroju (mojego ulubionego uzdrowiska, o którym pisałam tutaj) na zorganizowany przez siebie samą „turnus odnowy biologicznej”, bo dość podle się czułam.

A wszystko przez to, że z powodu nawału pracy i wariactwa związanego z końcem sporego projektu fatalnie się odżywiałam. A właściwie „odżywiałam” to źle powiedziane. Coś tam po prostu wrzucałam do żołądka i nie miałam zupełnie czasu na zajmowanie się ziołami i sobą.

Postanowiłam, oprócz stosowania kąpieli w siarkowych wodach, wykorzystać ten czas na kurację wodą Józef, stosowaną przy dnie moczanowej.

Nie byłam pewna, czy w Solcu uda mi się ją kupić. Postanowiłam więc zabrać zapas ze sobą. Kuracja to 2 litry wody dziennie, więc na 10 dni musiałam zabrać 40 półlitrowych butelek. Pojechałam do Solca z bagażnikiem pełnym butelek Józefa, kupionych przez Internet i zapakowanych w kartony, w których przywiózł mi je kurier.

Z powodu sporego mrozu musiałam zabrać je do pokoju w pensjonacie, czym wzbudziłam widoczne na twarzach personelu zdziwienie.

Przy recepcji była informacja, że pensjonat zapewnia pełną dyskrecję. Pewnie dlatego nikt nie zapytał, cóż ja tak targam do pokoju ani nie zaproponował pomocy. Choć w stanie, w jakim tam przyjechałam, pomoc ta bardzo by mi się przydała.

Człapałam po schodach jak bardzo schorowana osoba.

Wodę Józef trzeba pić po 200-300ml jednorazowo, większą część do południa, mniejszą zaś wieczorem. Na pół godziny przed piciem wody nie należy jeść świeżych owoców.

Ale UWAGA! Trzeba pamiętać, że osoby z różnymi innymi schorzeniami powinny zapytać swojego lekarza, czy mogą ją stosować. Niewskazana jest na przykład przy schorzeniach tarczycy.

Ma specyficzny smak i musiałam się do niej długo przekonywać. Zaleca się miesięczną kurację pitną, ale jakoś nigdy nie udało mi się tego zrobić. No bo wolnego miesiąca to ja nie mam. A targanie butelek Józefa do pracy było ponad moje siły.

Jednak już moja 10-dniowa kuracja okazała się też bardzo skuteczna. W połączeniu z kąpielami w siarkowej wodzie, codziennym pływaniem w basenie, długimi spacerami i wybieraniem w restauracji bezmięsnych dań spowodowała, że poczułam się jak młody bóg i biegałam po schodach pensjonatu niczym kozica, pełna energii i bardzo zadowolona.

Personel musiał być chyba przekonany, że przywiozłam ze sobą sprzęt do produkcji amfetaminy.

Olé(j)!

Hiszpańskie Olé!, zachęcające tancerzy flamenco do tańca albo torreadora do walki z bykiem, jest pamiątką po panowaniu Maurów nad Półwyspem Iberyjskim i pochodzi podobno od zawołania Allah!, wykrzykiwanego podczas religijnego tańca.

Tytuł tego wpisu miał być energiczną zachętą tancerek ze zdjęcia do częstego używania oleju. Mam nadzieję, że nikt nie odbierze go opacznie jako zachęty, by wpis ten całkiem zignorować. 

Wszyscy wiedzą, jak ważne w codziennej diecie są NNKT (niezbędne nienasycone kwasy tłuszczowe). Po prostu są niezbędne. Dla serca, mózgu, kości, skóry. Nie będę się tu rozpisywać, bo w sieci jest cała masa informacji na ten temat. Nie umiemy sami NNKT wytworzyć w organizmie, więc muszą się znaleźć w naszym jedzeniu w wystarczającej ilości.

Oleje to dobre źródło kwasów omega-3, omega-6 i omega-9. Występują one w różnych olejach w różnych proporcjach.

Dla mnie bardzo ważne jest, że kwasy omega-3, kiedy znajdą się w towarzystwie witaminy C (pisałam o niej tutaj), pomagają w syntezie kolagenu.

A kolagen jest absolutnie niezbędny dla moich sfatygowanych stawów.

Dobrym źródłem kwasów omega-3 jest olej lniany, ma on jednak tę wadę, że jest mało trwały. Lepiej pod tym względem wypada olej z wiesiołka i olej konopny, tłoczony z nasion konopi siewnych.

Tego ostatniego nie należy mylić z olejkiem z kwiatów konopi siewnych  (CBD), o którym ostatnio jest coraz głośniej.

Nie ma też co się obawiać (albo mieć nadziei), że po oleju konopnym będzie jakiś odlot. To nie TE konopie.

Absolutnym przebojem jest olej z niepozornej roślinki, lnianki (zwany olejem rydzowym), który ma wyjątkowo dużo omega-3 i na dodatek jest trwały.

W moim menu nie może zatem zabraknąć śledzików z olejem rydzowym (nie za dużo, bo puryn w śledziach sporo) i różnych sałatek  z olejem konopnym.

I to nie tylko dla dobra moich stawów.

 

 

 

 

Kawa – zakazana przyjemność?

Kawa. Bardzo dużo już napisano na jej temat.

A Jan Sebastian Bach skomponował nawet „Kantatę o kawie”.

Ku mojemu wielkiemu ubolewaniu, wertując liczne poradniki dla chorych na dnę moczanową,  znalazłam ją na liście produktów zabronionych.

A ja kawę wprost uwielbiam. Włoska caffetteria to miejsce, w którym mogłabym przesiedzieć cały dzień podsłuchując, jak Włosi już z samego rana rozmawiają o bardzo ważnych sprawach bieżących.

A to gdzie pójdą na kawę w czasie porannej przerwy w pracy, a to gdzie tym razem będą jedli „pranzo”, a to gdzie się spotkają wieczorem na „cena”. W Mediolanie można podsłuchać jeszcze, gdzie po drodze na „cena” najlepiej wpaść na „aperitivo”.

Czasem dojdzie nawet  do ostrej sprzeczki na tle ilości „prezzemolo” w sosie z tuńczyka.

Popijając tam cudowne espresso doppio zawsze się zastanawiam, dlaczego u nas kawiarnie tak pięknie nie pachną. Przecież też podają w nich kawę.

Ku mojej radości w  badaniach opublikowanych w

Roddy E, Doherty M: Epidemiology of gout. Arthritis Research & Therapy 2010, 12:223.

wyczytałam, że spożycie sześciu filiżanek kawy dziennie zmniejsza ryzyko ataku dny moczanowej. Ale kto wytrzyma taką dawkę kofeiny? Jak się jednak okazuje ryzyko to zmniejsza także kawa bezkofeinowa.

Może nie są to jakieś bardzo obszerne badania, ale było mi zadziwiająco łatwo uznać je za wystarczająco przekonujące. Przyjęłam na swoje potrzeby, że dwie małe kofeinowe kawy i dwie duże bezkofeinowe dziennie będą w sam raz.

Jeśli zdarzy mi się być we Włoszech po prostu rzucam się na kawę i szybciutko przypominam sobie przytoczone wyżej badania. Pomna jednak tego, że kofeina pozbawia mnie magnezu, łykam wtedy zawsze „jakiś magnez”.

Kiedyś zadawałam sobie trud analizowania, z którego z licznych preparatów magnezowych magnez się przyswaja mniej, a z którego więcej i jakie dawki stosować. Aż wreszcie uznałam, że trzeba byłoby zrobić z tego tematu doktorat. Więc nie przejmuję się tym już tak bardzo. Wolę się skupić na przyswajaniu włoskich słówek.

A magnezu mniej lub więcej i tak mi się przyswoi.

Przyjaciele z Maroka

Przybysze z Maroka w moim domu nie zostali przyjęci gościnne. Zupełnie ich zignorowałam i zapomniani stali sobie w kąciku bez nadziei, że ktoś się nimi wreszcie zajmie.

Tak było do czasu przeczytania przeze mnie  w

Study on the ethnopharmaceutical values and traditional uses of Capparis spinosa , African Journal of Pharmacy and Pharmacology 2012;6(16):1255-1259, 

że w Pakistanie tradycyjnie pomagają leczyć dnę moczanową.

Potem dowiedziałam się jeszcze,  czytając

Feng, Xiaolu, et al. „Anti-arthritic active fraction of Capparis spinosa L. fruits and its chemical constituents.” Yakugaku Zasshi 2011;131.3:423-429,

że w badaniach in vivo wykazano, że działają przeciwartretyczne i przeciwzapalne.

Od tego czasu bardzo się zainteresowałam kaparami, bo o nich właśnie mowa. Głównym ich eksporterem jest Maroko. Nic więc dziwnego, że mój zapomniany słoiczek, otrzymany kiedyś w prezencie, z tego właśnie kraju pochodził.

Te konserwowane w soli, occie, winie lub oliwie niedojrzałe pączki kwiatowe kaparów ciernistych można dodawać do różnych potraw. Jedną z moich ulubionych jest oczywiście, czego czytelnicy mojego wpisu „Droga przez mąkę” mogą się domyślać, makaron, a konkretnie karbowane wstążki ze szparagami, pomidorami i kaparami.

A jeśli czasem zdarzy mi się jeść (zabronione oczywiście w diecie podagryka) „zimne nóżki” robię to obowiązkowo  w towarzystwie przyjaciół z Maroka.

 

Droga przez mąkę

Mąka nie cieszy się ostatnio dobrą prasą. Zwłaszcza pszenna. Nie będę się tu rozpisywać o wyższości mąki żytniej nad pszenną, gryczanej nad żytnią, a jaglanej nad gryczaną. Nie będę się także rozwodzić nad skutkami spożywania glutenu czy też jego unikania. Na ten temat napisano tysiące artykułów i książek. Próba przedarcia się przez nie i ustalenia, jak to jest naprawdę, to droga przez mękę. Ilu autorów, tyle różnych opinii. Każdy może więc wybrać coś dla siebie.

Dla mnie ważne jest, że mąka jest najpopularniejszym źródłem węglowodanów. Jeśli poczytać

LAST, Allen R.; WILSON, Stephen A. Low-carbohydrate diets. Am Fam Physician, 2006, 73.11: 1942-8.

okazuje się, że dieta uboga w węglowodany może podnieść poziom kwasu moczowego i zaostrzyć dnę. Węglowodany pomagają bowiem usunąć kwas moczowy z organizmu.

Bardzo mnie ten fakt cieszy, jako miłośniczkę włoskiej pasty przygotowanej na wszelkie możliwe sposoby.

Ilekroć otwiera się u nas nowa restauracja włoska staram się w niej sprawdzić , jak przyrządzają spaghetti alio, olio e peperoncino. To dla mnie test umiejętności szefa kuchni. Prostota tego dania jest powalająca, ale jakoś zadziwiająco często kucharze potrafią je zepsuć. Nie wiem dlaczego używają ogromnych ilości oliwy i sypią garście parmezanu. Przez to ta delikatna, cudownie aromatyczna potrawa staje się przesoloną, tłustą breją.

Co tydzień, w drodze na zajęcia z hiszpańskiego, zatrzymuje się w kawiarni na rogu budynku, do którego zmierzam. Nęcą mnie tam cudne słodkości wystawione w szklanej witrynie. Jestem twarda i nie daję się skusić, pozostając przy kawie albo herbacie. Jednak czasem, nie wiedzieć czemu, naprawdę nie mogę się oprzeć. Wtedy tłumaczę sobie, że to mój organizm po prostu głośno domaga  się węglowodanów, aby pozbyć się swojego moczanowego balastu.

 

 

Sylwestrowe toasty

 

Kiedy w Sylwestra wszyscy dzierżą w dłoniach kieliszki, aż się prosi, żeby, wzorem właściciela restauracji Gaumarjos, pełnej domowego ciepła, aromatów i smaków Gruzji, mojego ulubionego „polskiego Gruzina”, Davida Gamtsemlidze, gawędziarza, znawcy i propagatora przednich gruzińskich  win, wznieść stosowny toast. Wielce mi się spodobał ten zwyczaj, o którym właśnie od Davida się dowiedziałam,  i bardzo chciałabym go przenieść na polski grunt. Gruziński toast nie jest zwykłym „wypijmy za zdrowie”. To prawdziwa sztuka. Taki toast może być  powiastką, przypowieścią, gawędą  lub  anegdotą.

A tu, masz babo placek,  alkohol dla podagryka jest zakazany. Można być abstynentem, to fakt, ale ja wolałabym na siłę nim nie być. No i jak tu wznosić toasty wodą?

W sukurs przyszedł mi jednak artykuł w naukowym czasopiśmie

Roddy E, Doherty M: Epidemiology of gout. Arthritis Research & Therapy 2010, 12:223.

z którego wynika, że wino nie powoduje wzrostu ryzyka ataku dny.

A w pracy

Khanna, Dinesh, et al. Natural products as a gold mine for arthritis treatment.
Current Opinion in Pharmacology 2007;7(3):344-351.

mówi się o tym, że rezweratrol zawarty w winie może być użyteczny  w profilaktyce i leczeniu zapalenia stawów, które często dokucza podagrykom.

Zatem trochę dobrego wina w czasie Sylwestra mogę się napić.

„Gdy Bóg ulepił z gliny Adama, ten – przeszedłszy się nieco po rajskim ogrodzie poczuł się samotny. Poprosił zatem Pana, aby ponownie wziął w swe ręce glinę i uformował dla niego kobietę. W ten sposób Bóg powołał do istnienia Ewę. Po ukształtowaniu Pierwszych Rodziców została Mu w ręku jeszcze odrobina gliny.
Adam i Ewa poprosili Stwórcę, aby z tej resztki uformował dla nich szczęście. Pan Bóg zafrasował się, bo sam nie wiedział dokładnie, jak ono wygląda. Glinę oddał zatem Adamowi i Ewie, polecając: – Sami ulepcie swoje szczęście. Od tamtej pory każdy z nas własne szczęście kształtuje sam.
Wznieśmy więc toast za szczęście, które spoczywa w naszych własnych rękach. I niech nam (), naszym krewnym i bliskim tego szczęścia nigdy nie zabraknie – w domu, w sercu i w duszy!”

(cytat z książki „Gruzińskie toasty: zapomniana sztuka światowej biesiady” Giorgi Maglakelidzego)

Szczęśliwego Nowego Roku !!