Południowa Rumunia zupełnie mnie zaskoczyła.
Jest całkiem inna od tej, którą pamiętam z niegdysiejszej wycieczki do Transylwanii, kiedy zauroczyły mnie między innymi wszędobylskie kwitnące wiosenne robinie (pisałam o nich tutaj).
Po pokonaniu Żelaznych Wrót (o czym można poczytać tutaj) wjeżdżamy do Rumunii w potwornym upale.
Przed piekącym słońcem chowamy się do restauracji na barce. Od wody wieje trochę chłodem, a białe zasłony zapewniają cień, dając jednocześnie dużo rozproszonego światła. Jest bardzo przyjemnie.
Zamawiamy ciorba de burta, czyli flaki, przygotowywane jednak zupełnie inaczej niż u nas. Ta potrawa staje się prawdziwym hitem naszego pobytu w Rumunii. Zamawiamy ją w każdej napotkanej restauracji. O ile takową napotkamy. A na rumuńskiej części szlaku Eurovelo nie zdarza się to często. Podobnie, jak nie często spotykamy miejsca, w których można przenocować.
Jeśli wydaje się Wam, że w rumuńskiej ubogiej wiosce, każdy mieszkaniec z radością wita turystów, oferując im nocleg w swoim obejściu i świeże warzywa i owoce, to bardzo się mylicie.
W sennych miasteczkach i wioskach mieszkańcy witają nas wołając „salut” albo „bună ziua”, a czasem nic nie mówią, unosząc tylko rękę w geście powitania.
Może i chcieliby nas ugościć, ale ich obejścia są maleńkie, a każdy skrawek ziemi wykorzystany jest na kartofle, cebule, pomidory. Czasem nawet trawnik przed domem przy ulicy służy za warzywną grządkę. Nie mają nic na sprzedaż. Wszystko zużywają sami. Tylko raz udaje mi się spotkać sprzedawcę czereśni i fantastycznego miodu o nieprawdopodobnie żółtym kolorze.
Wioski i miasteczka wyglądają jak skansen. Stare domy o pięknie zdobionych podcieniach prawie wrastają w ziemię. Niektóre się rozpadają.
Tylko nieliczne zostały wyremontowane i odnowione.
Przy drodze stoją stare studnie z poidłami dla zwierząt.
Z niektórych wciąż ludzie czerpią wodę.
Czuję się tak, jakby mój rower był wehikułem czasu i przeniósł mnie w przeszłość.
Życie toczy się w rytmie powoli jadącej furmanki ciągniętej przez konie albo osły.
Nie ma prawie wcale barów, pensjonatów, restauracji, agroturystyki.
Za to w każdej wiosce jest co najmniej jeden sklep, przed którym w cieniu stoi co najmniej jeden stolik.
W każdym z tych maleńkich i ciasnych sklepików upewniamy się jednak, że jesteśmy w XXI wieku. W każdym z nich są bowiem niezbędne do życia zimne napoje i szybkie Wi-Fi.
Przed starymi domami stoją zaparkowane osły, konie albo mercedesy klasy S. Ciągnące się po horyzont pola słoneczników i kukurydzy na pewno mają z tymi mercedesami coś wspólnego.
Obrzeża pól porastają piękne osty, maki, dziewanny, trybule, nostrzyki, rzepiki. Wlokę się na końcu naszego kolarskiego peletonu nie tylko dlatego, że nie mam siły. To zatrzęsienie ziół bardzo mnie absorbuje.
Nie sposób się nudzić. Każdy dzień, a nawet każda jego część przynosi coś nowego.
Czasem wioska może zaproponować nam nocleg jedynie w naszych własnych namiotach rozstawionych na placu targowym, gdzie koczujemy jak Cyganie przy maleńkim ognisku.
Czasem znów mamy do wyboru tylko „wypasiony” dom weselny z cukierkowymi dekoracjami.
Z tarasu jednego z nielicznych pensjonatów rozciąga się piękny widok na rozlewiska Dunaju, ale kiedy spojrzy się w bok, zastępują go zwały śmieci, metalowe płoty i jakieś silosy. Tego widoku Wam jednak oszczędzę.
W skleconym z byle czego ogródku barowym, w którym robimy któregoś dnia przerwę, stoliki i krzesła są stare i zniszczone.
Jednak dobrze schłodzone i smaczne piwo kelnerka podaje nam w zmrożonych kuflach, co nie zdarza się chyba u nas nawet w drogich restauracjach. W tym upale jest to prawdziwa rozkosz.
Młodzież głośno słucha muzyki. Chcą zrobić nam przyjemność i puszczają disco polo. Zwykle trudno mi tę muzykę wytrzymać.
Ale tu, 1800 kilometrów od domu, nawet „Ona tańczy dla mnie” brzmi zupełnie inaczej.
Wszyscy chowają się przed upałem gdzie się tylko da. Zapełniają się ławeczki obrośnięte pnączami albo ukryte pod drzewami.
Tylko my na rowerach ruszamy przed siebie.
Przejeżdżając przez rozpaloną słońcem wioskę, której mieszkańcy w absolutnej ciszy odpoczywają od lejącego się z nieba żaru siedząc przed swoimi rozpadającymi się domami na zacienionych pachnącym obłędnie wiciokrzewem zardzewiałych ławeczkach, robimy krótką przerwę przy starej studni.
Śmiejemy się bardzo głośno i przekrzykujemy chcąc podzielić się jak najszybciej nowymi wrażeniami. Bo droga nam ich nie szczędzi.
I nagle przemyka mi przez głowę myśl, że nie jestem wcale bardziej „cywilizowana” niż mieszkańcy tej biednej jak mysz kościelna wioski.
A czasem to nawet jakby mniej.