Odnalezione kluczyki

Kiedy przed wejściem do mojego domku na Mazurach zakwitają pierwiosnki, wiem już na pewno, że przyszła wiosna. Nie dostrzegałam w nich jednak kiedyś w ogóle roślin leczniczych. Nie mam pojęcia dlaczego, bo przecież od zawsze wiem, że ich botaniczna nazywa to pierwiosnki lekarskie.

Bliżej zaczęłam się przyglądać tej wdzięcznej roślince, kiedy zauważyłam ją w księdze Hieronymusa Bocka, niemieckiego botanika i fitoterapeuty, którą wertowałam w Muzeum Farmacji w Bazylei, szukając różnych naturalnych pomysłów na leczenie dny moczanowej.

Okazuje się, że w XVI wieku zalecano podagrykom przykładanie zgniecionych kwiatów pierwiosnka na bolące stawy, picie wina z dodatkiem kwiatów pierwiosnka i zjadanie kwiatów z cukrem.

W pracy

Havlik, Jaroslav, et al. „Xanthine oxidase inhibitory properties of Czech medicinal plants.” Journal of Ethnopharmacology 2010;132(2):461-465

mówi się o tym, że etanolowe wyciągi z kwiatów pierwiosnka są inhibitorami XO, co uzasadniałoby XVI-wieczny pomysł z piciem wina z kwiatami.

Butelkę napełnia się luźno kwiatami pierwiosnka (całe kwiatostany) i nalewa się białego wina tak, aby je całkiem przykrywało. Butelka musi stać przez dwa tygodnie w słońcu. Po przefiltrowaniu zażywa się po jednym łyku od czasu do czasu. Wino takie zalecane jest także przy wyczerpaniu nerwowym.

W kwiatach występuje luteolina, która ma działanie przeciwzapalne, nic więc dziwnego, że okładano nimi bolące stawy.

W zielarstwie używany jest także korzeń pierwiosnka. Ale po co niszczyć całe rośliny. Wystarczą kwiaty, które mają podobne właściwości. Odwar z nich można stosować jako lek wykrztuśny przy suchym kaszlu. Ma również działanie lekko uspokajające.

Odwar z kwiatów robi się zalewając łyżkę kwiatów szklaną wrzątku. Gotuje się to potem przez 5 minut pod przykryciem, a potem jeszcze parzy 10 minut. Dorośli mogą zażywać 1 łyżkę odwaru 3 razy dziennie po jedzeniu. Dla dzieci dawka wynosi 1 łyżeczkę 3 razy dziennie po jedzeniu.

W XIV wieku na Wyspach Brytyjskich uprawiano pierwiosnki jako zioła sałatkowe.

Natomiast w centralnej części Anglii produkuje się z kwiatów pierwiosnka wino.

Gdyby ktoś chciał zrobić sobie wino pierwiosnkowe przepis (podany przez Hannę Szymanderską) znajdzie na stronie Potrawy regionalne. Są tam też przepisy na różne potrawy z pierwiosnka.

W Bridgeman Art Library (dzieki której mam to zdjęcie) można sobie kupić reprodukcję prześlicznej akwareli Arthura Hopkinsa z 1909 roku  Cowslip Wine (Wino pierwiosnkowe).

Kiedy na nią patrzę, to chciałabym cofnąć się w czasie. Zwłaszcza z powodu tej niebieskiej sukienki. Ech! Kto teraz tak się ubiera do prac domowych?

Z kwiatów pierwiosnka można też robić galaretki i inne deserki albo mrozić je w kostkach lodu i ozdabiać nimi potrawy. Młode pędy, liście i kwiaty wymieszane z sałatą i cykorią to bardzo ciekawa sałatka na wiosnę.

Trzeba jednak pamiętać, że pierwiosnek zawiera  saponiny, które w nadmiarze drażnią żołądek, więc nie radzę z nim przesadzać. Uważać należy zwłaszcza, kiedy ma się wrzody żołądka lub jego ostry nieżyt.

Legenda głosi, że pierwiosnki wyrosły na miejscu, gdzie spadły klucze do Nieba, które upuścił Święty Piotr. Cieszę się, że znalazłam te kluczyki. Teraz pozostaje  mi tylko odszukać schody do Nieba.

 

 

Przytulanki w brzezinie

 

Brzoza ma w sobie delikatność, szlachetność i jakąś magię. Nic dziwnego, że uchodziła za symbol władzy u starożytnych Rzymian i za drzewo święte w wierzeniach słowiańskich i nordyckich. Dziś nauka potwierdza jej „magiczną ” moc.

Kora brzozy zawiera leczniczą betulinę oraz jej pochodne. Kwas betulinowy ma działanie przeciwalergiczne, przeciwzapalne, przeciwwirusowe i wywołuje samobójczą śmierć komórek czerniaka. Wprawdzie kwas ten jest słabo rozpuszczalny w wodzie, ale połączenie go z glicyną bardzo zwiększa tę rozpuszczalność. Glicyna to pochodna amoniaku. Amoniak to z kolei składnik potu. Nie jestem chemikiem, ale ładnie mi się to łączy w logiczną całość i uzasadnia używanie w saunie właśnie brzozowych witek.

Kiedyś myślałam, że to okładanie brzozowymi witkami w „ruskiej bani” to tylko pobudzanie krążenia krwi i niezła zabawa. Teraz sądzę, że może to być także dobra profilaktyka różnych chorób. Być może także poważnych chorób skóry.

Dobrze, że saunę bardzo lubię. O jej innych zaletach było w „Sauna – da się polubić i fałdki”.

Ale brzoza to nie tylko betulina. Jak piszą w

Havlik, Jaroslav, et al. „Xanthine oxidase inhibitory properties of Czech medicinal plants.” Journal of Ethnopharmacology 2010;132(2):461-465,

etanolowy wyciąg z liści brzozy jest inhibitorem XO.

Takim właśnie etanolowym wyciągiem jest Succus Betulae, zwany „sokiem brzozowym”. Jest to sok wyciśnięty ze świeżych liści brzozy i utrwalony alkoholem.

Jest to preparat silnie działający i nie polecam go kobietom w ciąży i karmiącym. Muszą na niego uważać też osoby z poważnymi uszkodzeniami nerek i chorobami serca.

Czasem, kiedy doskwierają mi problemy z drogami moczowymi, robię sobie krótką kurację tym preparatem, stosując się dokładnie do zaleceń producenta. Ale tylko przez tydzień, góra dwa.

Opisanego wyżej „soku brzozowego” nie należy mylić z prawdziwym sokiem brzozowym, zwanym po staropolsku oskołą, który jest sokiem uzyskiwanym z nacięcia w pniu brzozy zrobionego wczesną wiosną. Nim opijać się można do woli.

Kto czytał „Sylwestrowe toasty” wie, że lubię się czasem napić wina. Sok brzozowy wymieszany  z włoskim musującym prosecco to świetny napitek dla mnie na imprezkę przy topieniu marzanny.

Patrząc na śnieg za oknem obawiam się jednak, że w tym roku na ognisku po utopieniu marzanny trzeba będzie napić się raczej grzańca. Ale kto czytał „Czapka i czapetka na stoku” wie, że to też dla podagryka lekarstwo.

Sok brzozowy, napary i odwary z liści brzozy były od wieków  sprzymierzeńcami  w leczeniu  dny moczanowej.

Wczesną wiosną (marzec-kwiecień), kiedy przez kilka dni temperatury sięgają 10-15 stopni, można sobie samemu utoczyć soku z brzozy. Aby nie zaszkodzić zbytnio drzewu nacięcie nie powinno mieć więcej niż 4 cm głębokości. Trzeba je koniecznie potem zabezpieczyć drewnianym kołkiem. W sieci jest cała masa filmików nagranych przez fachowców w dziedzinie pozyskiwania oskoły. Ale jeśli ktoś wierci w drzewie dziury po kilkanaście centymetrów to nie oglądam jego nagrań. To dla mnie niedobry człowiek. Przecież drzewu też  należy się dobre traktowanie.

Sok brzozowy można zagęścić przez odparowanie i otrzymanym syropem słodzić potrawy.

Mylą się jednak ci, którzy myślą, że ksylitol, zwany „cukrem brzozowym”, jest robiony z soku brzozowego. To organiczny związek chemiczny otrzymywany w specjalnych reaktorach z użyciem między innymi niklu i glinu. I chyba tylko Finowie robią go jeszcze z kory brzozy. Inni używają do tego celu kukurydzy. Ksylitol ma wiele zalet, a naukowcy twierdzą, że nie szkodzi. Ja jednak wolę zrobić sobie syrop z oskoły.

Warto też popijać napar z wiosennych, młodziutkich  liści brzozy, wysuszonych w ciemnym miejscu (2 łyżeczki suszu na szklankę wrzątku). W sklepach zielarskich można kupić suszone liście brzozy. Najlepsze są jednak takie zebrane samodzielnie, kiedy są  jeszcze lekko lepkie. Najłatwiej suszyć je wtedy razem z gałązkami i dopiero po ususzeniu oberwać.

Można również zbierać pączki brzozowe i używać ich podobnie, jak pączków topolowych, o których pisałam we wpisie „W Tłusty Czwartek polecam pączki”. Podobnie jak liście, pączki brzozy działają odtruwająco, przeciwartretycznie, oczyszczają drogi moczowe i zapobiegają kamicy.

Podczas zbierania liści, pączków czy soku można poprzytulać się do drzew, bo, jak twierdzą radiesteci, brzoza ma  „pozytywną energię”.

Jak to z tą energią jest, to sprawa dyskusyjna, ale przecież przytulanie się jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło.

 

Pooddychać w Jeseníkach

Z fontanny zrobił się „wodny sękacz”

U stóp Praděda w Czechach, 40 minut jazdy od Głuchołazów, leży Karlova Studánka, urocze uzdrowisko, nazwane tak na cześć Karola Ludwika Habsburga, który dał łupnia Napoleonowi pod Aspern.

Lecznicze właściwości tutejszych wód znane są od XVIII wieku.

Wybrałam się do tego najwyżej położonego w Czechach uzdrowiska, żeby podreperować swoje nadszarpnięte grypą zdrowie i pozbyć się męczącego kaszlu, który mi po tej grypie pozostał.

W tej małej, ślicznej miejscowości, otoczonej lasami i pełnej drewnianych budynków z XIX wieku, można nawdychać się górskiego powietrza, zażyć kąpieli w termach, wybrać się na spacer jedną z licznych ścieżek spacerowych albo wdrapać się na Pradziada. Można też pozjeżdżać sobie z niego na nartach.

Termy

Dla mnie ulubioną atrakcją są spacery przepięknymi trasami doliny Bílé Opavy oraz kameralne termy. Leczy się w nich głównie choroby układu oddechowego, ale woda pomaga też przy schorzeniach metabolicznych i reumatycznych. Więc mogę upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Pozbyć się kaszlu i podreperować moje sterane stawy.

Woda w termach ma doskonałą temperaturę i można się w niej przesiadywać bardzo długo. Nawet w soboty bywa tam niewiele osób. Są tam też dwie sauny, co mi, jako ich miłośnikowi (o czym pisałam w „Sauna – da się polubić i fałdki„), bardzo się podoba.

Pitný pavilon

Na  tych, którzy chcą napić się leczniczej  wody czeka Pitný pavilon z XIX wieku, a na miłośników muzyki stylowa sala koncertowa.

Sala koncertowa

Przed długą wycieczką na Pradziada można wpaść do restauracji Pod Věží, gdzie podają obłędny deser. Powinien się nazywać „koszmar dietetyka”, ale nazywa się słodko „jablička w těstíčku”. To jabłka w cieście podawane z jagodami, lodami i górą bitej śmietany.

A na kolację można wpaść do restauracji hotelu Džbán. Nawet Ci, którzy narzekają, że Czesi jedzą tylko knedle z wieprzowiną i smażony ser, znajdą tam niebanalne potrawy, takie jak na przykład Zlatokopka.

Odbywają się tam piątkowe i sobotnie wieczorki taneczne przy muzyce na żywo.

Jest tam swojsko i bez zadęcia. Właściciele czworonogów będę zadowoleni, bo personelowi restauracji nie przeszkadzają siedzące pod stołem psy. Co więcej nie przeszkadzają im nawet skunksy – takiego to bowiem pupilka posiadają moi znajomi. Nawiasem mówiąc, w Czechach skunksy są dość popularne. Wbrew pozorom, zwierzątka te, pozbawione swojej zapachowej broni, są sympatyczne i bardzo inteligentne.

Swoją drogą, spacerowanie ze skunksem po uzdrowisku, które chwali się najczystszym powietrzem w Europie Środkowej, to na prawdę niezła zabawa.

 

 

Być jak bogini

Cebula to jedna z najstarszych uprawianych przez człowieka roślin. Ceniona była w starożytnym Egipcie, gdzie pojawia się jako najczęściej malowana roślina na grobach faraonów. Teraz została zepchnięta w kąt , bo jej zapach nie przystaje do współczesnych standardów. No bo jak tu spacerować po centrum handlowym rozsiewając zamiast zapachu perfum aromat cebuli?

Choć, kto wie, czy na fali mody na nieogolone pachy i niemyte włosy jakaś gwiazda Hollywood nie wypromuje własnych perfum o zapachu cebuli.

Ale na razie cebula nie weszła jeszcze szturmem na salony i skromnie lansuje się tylko w warzywniaku.

W badaniach in vivo przeprowadzonych w Pakistanie i opublikowanych w

Haidari, Fatemeh, et al. „Effects of onion on serum uric acid levels and hepatic xanthine dehydrogenase/xanthine oxidase activities in hyperuricemic rats.” Pakistan Journal of Biological Sciences 2008;11.141779.

wykazano, że sok z cebuli obniża poziom kwasu moczowego nie tylko przez hamowanie XO, ale także przez inne, nie wykryte jeszcze, mechanizmy. Wprawdzie badanie było robione na szczurach, ale przyjęłam, że pewnie tak samo działa na ludzi. A jeśli nawet nie, to i tak cebula ma wiele innych cennych właściwości, więc na pewno mi nie zaszkodzi.

Jak można poczytać w

Wuyts, D. „Oignon—Allium cepa, bulbe.” Phytothérapie 2013;11.1:6-11

w cebuli występuje kwercetyna i kemferol, oba będące inhibitorami XO. Wykryto w niej także związki o działaniu przeciwzapalnym, co uzasadniałoby ludowy sposób na bolące podagryka stawy – okładanie ich miazgą z cebuli.

Ale niestety surowa cebula to nie dla mnie. I nie chodzi tu o zapach, który można zneutralizować marynując pokrojoną cebulę przez pół godziny w soku z cytryny. Mój żołądek źle reaguje, być może drażniony przez zawarte w niej związki siarki. Więc rzadko mogę ją jeść na surowo bez konsekwencji.

Na szczęście na wykładach z farmakognozji dowiedziałam się, że kwercetynie w cebuli nie szkodzi obróbka termiczna. Od tego czasu w mojej kuchni zaczęło się pojawiać więcej  dań ciepłych  z cebulą w głównej roli.

Cebularz z makiem to częsty gość w mojej kuchni.

A prowansalska tarta z cebulą – to przecież idealne danie dla mnie. Kwercetyna hamuje XO i mniej się kwasu moczowego wytwarza, a węglowodany, jak pisałam już w „Droga przez mąkę”, pomagają usuwać go z organizmu. Więc wydedukowałam sobie, że mogę ją nawet popić odrobinką dobrego piwa, które  jest dla podagryka zakazane. Bo ja zakazów nie lubię, a dobre, uczciwie uwarzone piwo – owszem.

Historycy obeznani ze starożytną cywilizacją Sumerów twierdzą, że bogini Baba osobiście doglądała cebuli w swoich pałacowych ogrodach w Mezopotamii.

Myślę więc, że teraz każda baba, uprawiając cebulę w ogródku, może się czuć zupełnie jak bogini.

 

 

Tarta cebulowa po prowansalsku

Wyrobić kruche ciasto z 250 g mąki, 100 g masła, 1 małej łyżeczki soli i 1/3 szklanki wody. Czasem ciasto robię też na smalcu albo na oleju. Po wyrobieniu owinąć je ściereczką i włożyć do lodówki na godzinę.

700 g cebuli pokroić w talarki i zrumienić na złoty kolor na 3 łyżkach oliwy. Potem zmniejszyć ogień i dusić jeszcze 5 minut. Dodać łyżeczkę ziół prowansalskich, łyżeczkę tymianku, sól, pieprz i 2 drobno posiekane ząbki czosnku. Dusić jeszcze 5 minut.

Ciasto wyłożyć do natłuszczonej formy, nakłuć widelcem i podpiec lekko przez 15 minut w temperaturze 200 stopni. Żeby ciasto się nie „wybrzuszyło” można przed pieczeniem położyć na nim pergamin i wsypać groch.
Na podpieczoną tartę wyłożyć farsz z cebuli. Jeśli ktoś lubi, może na wierzchu ułożyć czarne oliwki i filety anchois. Polać tartę odrobiną oliwy i piec jeszcze 10- 15 minut.

Czasem robię własną wariację na temat tej tej tarty dodając jako farsz uduszoną cebulę i trochę śliwek węgierek (mogą być mrożone). Jako przyprawę stosuję wtedy tylko sól, odrobinę pieprzu i tymianek (najlepiej świeży).

Cebularz z makiem

Przepis na lubelski cebularz z makiem znalazłam kiedyś w starym kalendarzu. Zdziwiło mnie wtedy bardzo to zestawienie. Mak kojarzyłam bowiem tylko z makowcem i wigilijnymi kluskami z makiem. Ale potrawa okazała się na prawdę dobra.

W Internecie można znaleźć masę przepisów i czasem gorących dyskusji, czy robi się go tak, czy siak. Jest produktem chronionym w UE, co powoduje, że wypiekać go i sprzedawać pod nazwą „cebularz lubelski” mogą tylko piekarnie z odpowiednim certyfikatem. Ale przecież w każdym domu na Lubelszczyźnie może być inny przepis na to danie, przekazywany z pokolenia na pokolenie. W jednym będzie więcej maku, w innym więcej cebuli czy cukru. Więc ustalanie, że lubelski cebularz to jest właśnie to coś, wyrabiane według bardzo konkretnego przepisu,  wydaje mi się dość dziwaczne.

Na szczęście, żeby wypiekać go w domu, nie potrzebuję certyfikatu i mogę sobie sypnąć maku , ile tylko będę chciała.

Ciasto:

  • 500 g mąki
  • 50 g drożdży
  • 200 ml  ciepłego mleka
  • 1 jajko
  • 1 łyżeczka cukru
  • 60 g  masła
  • 1 łyżeczka soli

Z drożdży, 2 łyżek mąki i połowy mleka robimy zaczyn. Odstawiamy go, aż zacznie „pracować”. Jeśli ktoś ma wątpliwości, o co chodzi z tą „pracą” zaczynu,  albo bardzo się spieszy, może użyć drożdży suszonych, które dodaje się do ciasta „po prostu”.  W pozostałym mleku  rozpuszczamy masło. Do miski wsypujemy mąkę i dodajemy wszystkie składniki na ciasto. Mieszamy, a potem pracowicie wyrabiamy.

Wyrobione ciasto odstawiamy w ciepłe miejsce, aż podwoi swoją objętość.

Farsz:

  • 2 cebule
  • 3 łyżki maku (albo ile kto chce)
  • 1 łyżeczka soli
  • 2 łyżki oleju

Pokrojoną w kostkę lub w piórka cebulę gotujemy 2-3 minuty. Odcedzamy i dodajemy mak, sól, olej i wszystko bardzo dokładnie mieszamy. Po ostudzeniu wstawiamy do lodówki.

Wyrośnięte  ciasto dzielimy na mniejsze porcje i rozwałkowujemy. Ja zwykle rozciągam je po prostu rękoma i ugniatam w środku „dolinkę” na farsz. W „dolinkę” kładziemy cebulę z makiem, a brzegi ciasta smarujemy jajkiem. Pieczemy 20 minut w temperaturze 200 stopni.

Moje cebularze na ogół wyglądają jak makowce. Ale ja lubię mak. Zwiera dużo magnezu, który mi, jako smakoszowi kawy (o czym wspominałam niedawno w „Kawa – zakazana przyjemność?„),  bardzo się przyda. Jest też bogatym źródłem wapnia, co też bardzo mnie cieszy.

Mak działa lekko usypiająco, więc jeśli popiję taki mocno makowy cebularz naparem z rumianku, polecanym w „Rumianek – pora na dobranoc„, to nie obudzą mnie nawet trąby jerychońskie.

Widziałam kiedyś francuskiego mistrza kuchni, który śpiewał wyrabiając ciasto drożdżowe, bo, jak twierdził, ładniej rośnie. I rzeczywiście, jego ciasto rosło nieprawdopodobnie. Nie zawadzi więc ciastu na cebularze też pośpiewać. Zastanawiałam się tylko, jaki repertuar mogą preferować drożdże przy rozmnażaniu. Może  francuska „pościelówka”?

 

 

 

 

Kawa – zakazana przyjemność?

Kawa. Bardzo dużo już napisano na jej temat.

A Jan Sebastian Bach skomponował nawet „Kantatę o kawie”.

Ku mojemu wielkiemu ubolewaniu, wertując liczne poradniki dla chorych na dnę moczanową,  znalazłam ją na liście produktów zabronionych.

A ja kawę wprost uwielbiam. Włoska caffetteria to miejsce, w którym mogłabym przesiedzieć cały dzień podsłuchując, jak Włosi już z samego rana rozmawiają o bardzo ważnych sprawach bieżących.

A to gdzie pójdą na kawę w czasie porannej przerwy w pracy, a to gdzie tym razem będą jedli „pranzo”, a to gdzie się spotkają wieczorem na „cena”. W Mediolanie można podsłuchać jeszcze, gdzie po drodze na „cena” najlepiej wpaść na „aperitivo”.

Czasem dojdzie nawet  do ostrej sprzeczki na tle ilości „prezzemolo” w sosie z tuńczyka.

Popijając tam cudowne espresso doppio zawsze się zastanawiam, dlaczego u nas kawiarnie tak pięknie nie pachną. Przecież też podają w nich kawę.

Ku mojej radości w  badaniach opublikowanych w

Roddy E, Doherty M: Epidemiology of gout. Arthritis Research & Therapy 2010, 12:223.

wyczytałam, że spożycie sześciu filiżanek kawy dziennie zmniejsza ryzyko ataku dny moczanowej. Ale kto wytrzyma taką dawkę kofeiny? Jak się jednak okazuje ryzyko to zmniejsza także kawa bezkofeinowa.

Może nie są to jakieś bardzo obszerne badania, ale było mi zadziwiająco łatwo uznać je za wystarczająco przekonujące. Przyjęłam na swoje potrzeby, że dwie małe kofeinowe kawy i dwie duże bezkofeinowe dziennie będą w sam raz.

Jeśli zdarzy mi się być we Włoszech po prostu rzucam się na kawę i szybciutko przypominam sobie przytoczone wyżej badania. Pomna jednak tego, że kofeina pozbawia mnie magnezu, łykam wtedy zawsze „jakiś magnez”.

Kiedyś zadawałam sobie trud analizowania, z którego z licznych preparatów magnezowych magnez się przyswaja mniej, a z którego więcej i jakie dawki stosować. Aż wreszcie uznałam, że trzeba byłoby zrobić z tego tematu doktorat. Więc nie przejmuję się tym już tak bardzo. Wolę się skupić na przyswajaniu włoskich słówek.

A magnezu mniej lub więcej i tak mi się przyswoi.

Wielkie porządki

Kiedy czytam o tym, ile toksycznych substancji jest w żywności i w powietrzu, na prawdę  chce mi się uciec na Alaskę i tam oddychać pełną piersią i jeść nieskażoną żywność. Ale na Alasce musiałabym przez wiele bardzo zimnych miesięcy w roku chodzić w czapce. Kto czytał „Czapka i czapetka na stoku” wie, że to jest absolutnie niemożliwe.

Pozostaje mi więc absorbować różne toksyny i znaleźć sposób, jak się ich najskuteczniej pozbywać.

Ostatnio wśród różnych sposobów na sprzątanie organizmu modne są oczyszczające diety warzywne, jaglane, pszeniczne itp. Jednak budzą one wśród dietetyków pewne kontrowersje.

Tymczasem już dawno, dawno temu wymyślono wiosenne oczyszczanie organizmu. Mianowicie wstrzemięźliwość w jedzeniu zwaną Wielkim Postem. Nie jadło się wtedy mięsa, nie piło kawy i herbaty, nie dodawało się śmietany do śledzi, a chleba nie smarowało się masłem, tylko powidłami. I piło się ziółka.

Przymierzałam się do wyjazdu na wczasy z „dietą warzywną”. Ale zdecydowałam, że jednak nie wyjadę. Kupiłam czarny chleb, kawę z żołędzi (z dodatkiem goździków i cynamonu – pyszna), marmoladę z pigwy, troszeczkę śledzi (bo mają niestety dużo puryn), zioła „czyszczące krew” i rozpoczęłam tradycyjny post.

Ponieważ, jak pisałam w  „Poście o poście”,  drastyczne głodówki nie są dla podagryków wskazane, będę sobie pościć w „dworski” sposób i zapewne wiele rybnych  potraw znajdzie się na moim stole. Na przykład moja ulubiona zapiekanka z ziemniakami,  rybą i kiszoną kapustą.

Wprawdzie nie wiem, czy wytrzymam. Kto czytał „Świętowanie to wyzwanie” wie, że w kwestii jedzenia moja silna wola jest słaba.

Dzięki temu, że nie wyjadę, będzie miał  kto posprzątać w domu przez Świętami.

Zaoszczędzone na jedzeniu i „niewyjechaniu” na wczasy pieniądze wydam na wycieczkę do Niemiec i odwiedziny w  klasztorze Hildegardy z Bingen. Miała swoje pomysły na leczenie podagry, o których kiedyś napiszę.

Ale przedtem chcę odetchnąć tamtejszą atmosferą.

Może oprócz toksycznych związków, które i tam w powietrzu na pewno są, spłynie też na mnie natchnienie.

Zapiekanka z ziemniakami, rybą i kiszoną kapustą

Składniki:

• 1 kg ugotowanych ziemniaków
• 4 ząbki czosnku
• 1 łyżeczka ziaren kminku
• 800 g filetów z dorsza bez skóry (najlepiej świeżego). Mrożony też się nadaje, ale ma trochę zbyt dużo wody i zapiekanka się „rozłazi”.
• 2 cebule
• 500 g kiszonej kapusty
• 200 ml mleka
• ½ łyżeczki zmielonej gałki muszkatołowej
• ½ łyżeczki suszonego majeranku
• sól, pieprz, olej

Sposób przygotowania:

Siekamy drobno 2 ząbki czosnku, dorzucamy utarte w moździerzu ziarna kminku, sól do smaku i ucieramy z odrobiną oleju na pastę. Smarujemy tą marynatą filety dorsza, pokrojone w mniejsze kawałki. Marynujemy rybę 10 minut. Przesmażamy ją  krótko na oleju.

Drobno posiekane cebule przesmażamy na odrobinie oleju i dodajemy do nich  odsączoną z soku  kapustę kiszoną. Dusimy, aż kapusta nieco zmięknie. Dodajemy pieprz, trochę kminku i odrobinkę miodu (jeśli ktoś lubi i jeśli kapusta jest bardzo kwaśna). Dusimy jeszcze kilka minut.

Uduszoną kapustę przekładamy do żaroodpornego naczynia, a na niej układamy przesmażonego dorsza.

Ziemniaki przeciskamy przez praskę. Do nagrzanego garnka wlewamy mleko, dorzucamy 2 ząbki czosnku pokrojone w plastry, gałkę muszkatołową, pieprz, sól, majeranek. Kiedy mleko się zagotuje, dokładamy ziemniaki. Całość mieszamy na jednolitą, puszystą masę.

Ziemniaki  wykładamy na kapustę i rybę, wyrównujemy i posypujemy odrobiną kminku i majeranku.

Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 180°C na 25 minut.

Smacznego!

Post o poście

Na początku swoich zmagań z podagrą, kiedy zaczęłam czytać  w poradnikach dla chorych na dnę moczanową o jej przyczynach, wszędzie obwiniano za nią tylko jedzenie i puryny. Wymyśliłam więc, że skoro jedzenie mi szkodzi, trzeba zrobić „leczniczą głodówkę”.

Zafundowałam sobie w ten sposób dużo bólu i  wszystkie możliwe „agry” – chiragrę, omagrę i rachidagrę.

Teraz już wiem, że u podagryka napad bólowy może wywołać nie tylko obżarstwo ale i bardzo restrykcyjna głodówka.

Głodówka kojarzy mi się zawsze ze Szczyrkiem. Wiele lat temu byłam tam na „wczasach z odnową biologiczną”.  Był początek kwietnia i piękna, słoneczna pogoda. Już po pierwszym dniu, ku ubolewaniu właścicielki pensjonatu, zamiast leżeć w kapsułach, które przywiozła z Niemiec chyba z jakiegoś likwidowanego salonu odnowy biologicznej i poddawać się różnym dziwnym zabiegom, chodziłam z dwiema innymi kuracjuszkami po górach. Potem w karczmie zjadałyśmy kwaśnicę. Po tygodniu jako jedyne z „turnusu” wyglądałyśmy na szczęśliwe i wypoczęte.

W pensjonacie obok odbywał się natomiast turnus „głodówkowy”. Przy śniadaniu moje sąsiadki plotkowały z zazdrością , jak to niektórych stać na to, żeby płacić tam 5500 złotych i pod kontrolą lekarza przez tydzień pić tylko wodę. Nie wiem, ile było w tym prawdy, choć rzeczywiście na banerze, który tam wisiał, była informacja o „leczniczej wodnej głodówce”.

Pewnego dnia wybrałam się na samotny spacer w poszukiwaniu oznak wiosny i dotarłam na tyły tego pensjonatu. W ogrodzeniu z siatki była dziura, przez którą właśnie przechodziły dwie eleganckie panie. Widziałam je potem w karczmie w centrum miasta. Domyślam się, że poszły napić się jakiejś innej wody, bo ta w pensjonacie im się już znudziła.

Ale dlaczego wychodziły przez dziurę w płocie, choć było im tą drogą  dużo dalej do centrum i bardzo niewygodnie w butach na obcasach?