Zwycięzca

Moi Drodzy,

dziękuję Wam za udział w konkursie.

Jury konkursowe uznało, że najoryginalniejszą metodę leczniczą podała Justyna.

Gratuluję !

Zwycięzcę proszę o przesłanie na kontakt@klinikapodagryka.pl adresu, na który ma zostać przesłana nagroda.

Poniżej kopia zwycięskiej odpowiedzi na konkursowe pytanie:

„Moja metoda na kaca to kurdybankowa przekąska. Zawsze sprawdza się dnia następnego należy przekąsić min 5 średniej wielkości błyszczyków kurdybanków i już jest o niebo lepiej.”

Jest to chyba pierwsza metoda na kaca, o której usłyszałam, w której stosuje się świeże zioła.

Proponuję nazwać ją METODĄ LECZENIA KACA  „NA ZAJĄCA”.

Wyobraźcie sobie nieco spłoszonego, zmarnowanego i skacowanego osobnika przeczesującego łąkę na czworakach jak zając w poszukiwaniu bluszczyków kurdybanków. Nas to ubawiło.

Słowo „zając” zawsze przywodzi mi na myśl film „Wilk i zając”.

Hmm… Czy aby ta scena niektórym z Was się jakoś nie kojarzy?

Bo przypuszczam, że mój mąż może ją skojarzyć  z pewnym swoim powrotem do domu, który wymagał stosowania potem różnych metod leczniczych.

On nie znał wprawdzie wtedy metody leczenia kaca „NA ZAJĄCA”, ale ja za to znałam metodę okazywania swojego niezadowolenia – „NA WILKA”.

 

Moje 500 +

Moi Drodzy,

już ponad 500 osób polubiło mojego bloga. W podziękowaniu za tak liczne wyrazy sympatii przygotowałam dla Was niespodziankę w postaci maleńkiego konkursu.

Aby wziąć w nim udział należy odpowiedzieć na pytanie umieszczając odpowiedź pod tym postem na blogu lub pod postem konkursowym na fb.
Postanowiłam zapytać Was o nietypowy naturalny sposób na dowolnie wybraną, powszechnie występującą dolegliwość. Taki sposób jak mleko z miodem i czosnkiem na przeziębienie czy kapustę na bolące kolano znają wszyscy.

Ale na pewno niektórzy z  Was mają swój własny, całkowicie oryginalny i  skuteczny patent na katar, kaca, jęczmień, siniaka, wielkiego pryszcza, odcisk na stopie itp. Opiszcie więc krótko taką metodę. Może macie dla niej jakąś specjalną nazwę? Napiszcie.

Wśród odpowiedzi zostanie wybrana najciekawsza i najoryginalniejsza, a jej autor otrzyma ode mnie drobny upominek.

Niestety nie będzie to Fiat 500, choć bardzo bym chciała.

Ale mój sponsor, czyli ja, nie dysponuje zbyt dużym budżetem.

Liczę jednak, że ręcznie robione mydełko dyniowe, litrowy słoik pyłku pszczelego z zaprzyjaźnionej pasieki i „portrecik” jasnoty białej na ręcznie czerpanym papierze z zabytkowej papierni w Czechach sprawi zwycięzcy też trochę przyjemności.

Wzięcie udziału w konkursie nie wymaga udostępniania posta, ale będzie mi bardzo miło, jeżeli udostępnicie znajomym informację o zabawie i polubicie stronę na fb.

Jak przeczytałam na stronach tych, którzy się na tym znają, każdy, nawet najmniejszy konkursik, musi mieć regulamin. Poniżej więc go przedstawiam.

Nie chcę być posądzona o prowadzenie losowania, gry hazardowej itp. i iść za kratki.

Nie mogłabym podziwiać ukochanych roślin z bliska.

Zatem poniżej:

Regulamin konkursu:
1. W konkursie mogą wziąć udział osoby pełnoletnie.
2. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest odpowiedź na pytanie konkursowe pod konkursowym postem na fb lub na blogu pod konkursowym wpisem.
3.  Konkurs trwa od 27. 04.2018 do 07.05.2018
4. Najciekawszą odpowiedź wyłoni komisja konkursowa złożona ze mnie, mojego męża, córki i jej narzeczonego.
5. Wynik konkursu zostanie ogłoszony na blogu 09.05.2018
6. Zwycięzca, aby otrzymać nagrodę, musi przesłać mi do dnia 15.05.2018 adres, na jaki ma zostać ona wysłana. Informacja ta powinna zostać wysłana na adres: kontakt@klinikapodagryka.pl lub przez wiadomość na stronie  fb.
7. W przypadku braku kontaktu ze strony zwycięzcy, komisja, na kolejnym posiedzeniu w ogrodowej altance, dokona innego wyboru.

Zapraszam Was do wspólnej zabawy.

Jeśli zechcecie się do niej dołączyć z przyjemnością będę czytać Wasze odpowiedzi w podróży.

Jadę bowiem do Bingen pospacerować klasztornymi ścieżkami świętej Hildegardy i do Akwizgranu, zobaczyć katedrę oraz zażyć kąpieli w siarkowych termach Karola Wielkiego.

Po powrocie na pewno zdam Wam relację z tej wycieczki.

Niektórzy lubią kompot z wiśni

Alibabki, znany girlsband PRL-u, śpiewał  nie byle jakie pioseneczki.

Na przykład słowa tej, którą tu Wam przypomnę, napisał słynny pisarz Ireneusz Iredyński. Muzykę zaś skomponował równie słynny muzyk Jan Ptaszyn Wróblewski.

https://youtu.be/TmVkeU-2ADY

„Niektórzy lubią kompot z wiśni, inni blask słońca na podłodze .”

A ja lubię i jedno i drugie. Pasjami lubię fotografować blask słońca na posadzkach zwiedzanych zamków i pałaców.

I lubię też kompot z wiśni gotowany z goździkami, których skuteczność w zwalczaniu stanów zapalnych stawów „opiewałam” kiedyś  w poście „Czapka i czapetka na stoku”.

Wiśnie były w ogrodzie moich rodziców zawsze. Czas ich kwitnienia w dzieciństwie łączył się koniecznością włożenia znienawidzonych podkolanówek i pójścia na pierwszomajowy pochód. Potem, w czasach studenckich, kojarzę go z wyjazdem na pierwszomajowy spływ kajakowy. Z radością się pakowałam, choć z pewnym żalem myślałam o tym, że kiedy wrócę, kwiatów już nie będzie.

Kiedy przeczytałam w

Kolasinski, Sharon L. Food, Drink, and Herbs: Alternative Therapies and Gout., Current Rheumatology Reports 2014;16(4):1-7

że codzienne jedzenie wiśni (10-12 sztuk) zmniejsza ryzyko wystąpienia napadów dny moczanowej, stały się one moim nieodzownym dodatkiem do jogurtu. Jeśli nie ma świeżych zastępują je mrożone.

Kwitnące drzewa wiśni są absolutnie niebiańskie. Zazdroszczę Japończykom Hanami – „święta podziwiania kwiatów wiśni”. Subtelny film pod takim właśnie tytułem bardzo mnie wzruszył.

Gdyby tak zamienić któreś z naszych świąt państwowych, pełnych smutku i rozpamiętywania bolesnej przeszłości, na przykład na „Święto podziwiania kwiatów jabłoni”. Albo dodać nowe?

Może drugiego maja? I tak nikt nie pracuje wtedy.

Co Wy na to?

Wątroba jest tylko jedna – odcinek 2

Remont mojej lekko przechodzonej wątroby trwał, jak na porządny remont przystało, bite trzy miesiące. W tym czasie wspomagałam ją znanym od lat sylimarolem i na zmianę różnymi ziołami, które będą pojawiać się w kolejnych moich wpisach.

Zioła te zostały moimi przyjaciółmi na stałe i co jakiś czas nadal z każdym z nich się spotykam.

Wątroba lubi też fosfolipidy i cholinę, które pomagają jej się zregenerować. Dla mnie najsmaczniejsze fosfolipidy i cholina są w jajkach na miękko i ajerkoniaku, którego łyżkę można sobie zjeść czasem na deser.

Przepis jest bardzo prosty:

4 żółtka
15 ml wódki 40 %
50 ml rumu
15 ml słodkiej śmietanki
trochę wanilii,  zmiksować i gotowe

Jeśli chcę uniknąć alkoholu robię sobie  po prostu zwykły kogel-mogel. Wymaga to jednak naprawdę świeżych jajek, które przelewam wrzątkiem.

Wątroba kocha też pyłek pszczeli i pierzgę. Na szczęście nie jestem uczulona na produkty pszczele, więc mogłam sobie poszaleć. Trzeba tylko pamiętać, żeby rozpuszczać pyłek i pierzgę w zimnej wodzie. Najlepiej zalać łyżkę pyłku czy pierzgi wodą i zostawić na noc.

Rano trzeba to wypić myśląc z wdzięcznością o pszczołach. Prawdę mówiąc, okradamy je zabierając im te skarby.

Jeśli ktoś ma ochotę, może swojej wątrobie dostarczyć fosfolipidy i cholinę kupując zaawansowany technologicznie preparat z jaj.

Ale cenę to on ma taką, że chyba powinni go sprzedawać na raty albo w leasingu.

Wątroba jest tylko jedna – odcinek 1

Od kiedy przeczytałam, że u chorych na dnę moczanową wątroba zawiera zbyt mało glikogenu i jest podatna na zmiany zwyrodnieniowe, zaczęłam bardziej o nią dbać. W końcu wątroba jest tylko jedna.

Nie mogę powiedzieć, żebym ją bardzo oszczędzała, ale zaczęłam się bardziej przyglądać, czym można by ją trochę wspomóc w jej na prawdę ciężkiej pracy.

Ziół wspomagających pracę wątroby jest cała masa. Niektóre z nich będą bohaterami moich kolejnych wpisów.

Trzeba jednak z nimi uważać, bo choroby wątroby i dróg żółciowych bywają różne i czasem złe zastosowanie ziół zamiast pomoc, może zaszkodzić.

Dlatego ja, zanim wzięłam się za swoją wątrobę, pobiegałam na USG, żeby się z nią zobaczyć i sprawdzić, co tam u niej słychać.

Okazało się, że biedna, nie jest formie. Ale w pęcherzyku żółciowym są na szczęście tylko śmieci,  błotko i złogi.

Przed remontem mojej przechodzonej wątroby postanowiłam się tego wszystkiego pozbyć.

Ostatnio modne są różne „oczyszczania” wątroby i pęcherzyka żółciowego. Często są to metody drastyczne, do których przygotowania na filmikach na Youtubie wyglądają jak zupełnie jak przygotowania do „rosyjskiej ruletki”.

Dziękuję, ale takie emocje nie są mi potrzebne.

Wybrałam delikatną metodę polecaną przez Bonifratrów, nieco przeze mnie zmodyfikowaną. Najpierw przez 3 dni staramy się unikać tłuszczu zwierzęcego, jemy ciemne pieczywo i pijemy sporo kefiru.

Ja jadłam chleb żytni z powidłami śliwkowymi, bo ciemne pieczywo powoduje u mnie ból żołądka. Dieta tylko o chlebie i kefirze była dla mnie zbyt drastyczna, więc moje ulubione powidła śliwkowe mi ją osłodziły.

Potem przez kolejnych 5 dni unikamy tłuszczu zwierzęcego, jemy sporo jabłek i pijemy kwaśny sok jabłkowy. Najlepiej taki tłoczony z jabłek  ze starego sadu. Ja miałam pyszny sok od Pani Agaty z Sumowa, którą wspominałam  w „Sauna – da się polubić i fałdki”.

Przed snem wypijamy łyżkę dobrej oliwy z oliwek. Rano, na czczo, wypijamy mieszankę soku z cytryny i trzech łyżek oliwy.

Nie jest to mój ulubiony początek dnia, ale czego się nie robi dla wątroby. Przez całą kurację staramy się  brać ciepłe kąpiele i ogrzewać termoforem (albo plastikową butelką z ciepłą wodą) prawy bok.

Ale UWAGA!! Posiadacze kamieni w pęcherzyku żółciowym powinni liczyć się ze sporym bólem, który może wymagać aptecznych środków rozkurczowych. A Ci, którzy już wyhodowali sobie potężne głazy,  mogą przyspieszyć sobie wizytę na stole operacyjnym.

Nie będę się tu rozpisywać szczegółowo o spektakularnych i widocznych skutkach tej kuracji, ale mogę powiedzieć, że na prawdę wystąpiły, udowadniając, że zbędni lokatorzy moich dróg żółciowych poszli sobie precz. Jeśli nie wszyscy, to przynajmniej tylu, że wyraźnie dało się ich „exodus” gołym okiem zauważyć.

Niektórzy moi znajomi stosujący tę metodę musieli trochę pomagać w wyprowadzce swoich zbędnych lokatorów stosując lewatywę. Niektórych wprowadzało to w wielkie zakłopotanie, ale przecież cel uświęca środki.

Nie można pozwolić, żeby te wszystkie śmieci się w nas gromadziły.

O tym, jak wzięłam się za renowację swojej wątroby, napiszę w drugiej części.

Jedzcie stokrotki

Stokrotka  czyli z angielska – daisy. Tak właśnie nazywano Daisy von Pless, uważaną za jedną z najpiękniejszych kobiet początku XX wieku, Panią na zamku Książ. I nie dziwi mnie to.

By James Lafayette – http://lafayette.org.uk/ple1804.htmlhttps://web.archive.org/web/20071118180847/http://lafayette.150m.com/ple2827f.html, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=2228008

Ta roślinka nie kojarzy się zwykle z ziołolecznictwem. Raczej z ogródkiem i rabatkami.

Tymczasem napary z suszonych kwiatów stokrotki (wysuszonych w temperaturze do 40oC ) pomagają usuwać szkodliwe produkty przemiany materii.

Przepis jest prosty:

1 łyżkę suszonych kwiatów stokrotki i 1/2 łyżki ziela nawłoci zalać się 2 szklankami wrzątku w termosie i pozostawić na godzinę. Pić po pół szklanki trzy razy dziennie.

Zaczerpnęłam go z książki Aleksandra Ożarowskiego i  Wacława Jaroniewskiego – „Rośliny lecznicze i ich praktyczne zastosowanie”.

Świeże kwiaty są jadalne i można je dodawać do sałatek albo ozdabiać nimi potrawy.

Zdaniem Syreniusza stokrotka pomaga na rwę kulszową (zwaną w jego czasach  scyatyką)  i artretyzm.

Stokrotkę nazywa w swoim „Zielniku” „stokrocią” i pisze, że „Scyatyce/owa Artretyce (…) bywa prędkim ratunkiem tłukąc ią ze Slazem a z masłem nie solonym mażąc abo y plastrując. Albowiem boleści układa i przymioty ogniste z nich wyciąga”.

 

Suszone kwiaty stokrotki można kupić w sklepach zielarskich. Ale o wiele przyjemniej zebrać je samemu. Panie mogą dodatkowo zadać szyku zbierając je do ładnego i wygodnego  koszyka.

Panów też zapraszam na łąkę. Wprawdzie zabawnym może się wydać komuś widok faceta, który spaceruje po łące i zbiera stokrotki, ale nie krępujcie się Panowie buszować wśród traw i kwiatków. Stokrotki wspomogą Wasze zdrowie.

A przy okazji możecie zanucić pod nosem „gdzie strumyk płynie z wolna” i porozmyślać o urodzie  księżnej Daisy.

Albo o modzie lat 60-tych i jasnowłosych Doris Day i Janis Paige w w filmie „Nie jedzcie stokrotek”…

Mi szczególnie podobają się te ich suknie z dekoltem na plecach.  A Wam?

 

 

 

 

 

 

Nie szalej!

Podagrycznik zwany „kozią stopką” właśnie zaczyna radośnie szaleć i zarastać mój ogródek. Dobrze, że hiacynty kwitną tak wcześnie, że nie zdąży ich zasłonić swoimi liśćmi.

Roślina ta to dla mnie absolutny hit w leczeniu dny moczanowej. Teraz jest traktowany jak pospolity chwast i bezlitośnie tępiony.

„Kozia stopka” wzięła się od podobieństwa liścia podagrycznika do odcisku koziego kopytka. To z kolei kojarzy mi się z charakterystycznym u wielu podagryków chodzeniem trochę na palcach, jakby ich bolała pięta. Nawiasem mówiąc czasem sama miałam ochotę tak chodzić, kiedy zbyt dużo poszalałam z nieodpowiednim jedzeniem i zaniedbałam ziółka. Wtedy wyraźnie „szło mi w pięty”. Może właśnie stąd to powiedzenie?

W

Kunstman, Paweł, Małgorzata Wojcińska, and Paulina Popławska. „Goutweed
(Aegopodium podagraria L.).” Postępy Fitoterapii 2012;4:244-249

przeczytać można, że podagrycznik zawiera między innymi pochodne kwercetyny i kemferolu (będących silnymi inhibitorami XO) oraz falkarindiol, który działa silnie przeciwzapalnie (trzydziestokrotnie silniej niż indometacyna, syntetyczny lek stosowany jako środek przeciwzapalny i przeciwreumatyczny).

W publikacji

Koyro, O. O.et al. „Study of the composition of the goutweed flowers essential oil, its renal effects and influence on uric acid exchange.” Pharmacognosy Communications 2012;2.3:46-9

opisane są badaniach in vivo olejku z kwiatów podagrycznika. Zaobserwowano w nich, że zwiększa on wydalanie kwasu moczowego.

Nic zatem dziwnego, że Tabernaemontanus zalecał picie winnego wywaru z podagrycznika na dnę moczanową.

Porządną garść posiekanego podagrycznika zalewa się butelką wina (białego lub czerwonego) i podgrzewa  powoli przez 20 minut co jakiś czas mieszając. Garnek nie może być przykryty zbyt szczelnie.

Przy bólach stawów popijam takie wino (spory kieliszek) wieczorem i rano, na czczo.

Jak pisał Syreniusz w swoim Zielniku (powołując się na Tabernaemontanusa), wino takie może być pomocne także w „scyatyce”, czyli rwie kulszowej „na czczo i na noc po kwaterce ciepło pijąc(…). Też naparzaiąc tym zielem albo plastrując(…). „

Można robić maści na bazie smalcu gęsiego z alkoholowymi maceratami z podagrycznika. W sieci jest sporo przepisów na maści z różnymi ekstraktami z ziół, więc można sobie poeksperymentować w ten sposób też z podagrycznikiem.

Bardzo lubię nalewkę winną na podagryczniku. Robię ją zalewając w zakręcanym słoju dużą garść posiekanych liści wraz z kwiatami butelką białego wina. Po pół roku mam trunek podobny w kolorze do dobrego, dojrzałego tokaju. A i smak bardzo mi odpowiada. Kiedy tylko zaczynają po mnie „wędrować” bóle artretyczne wypijam kieliszeczek tej nalewki.

Robię z nią różne eksperymenty. Zalewam podagrycznik przeróżnymi gatunkami wina białego, zimnego albo mocno pogrzanego.

Herbata z suszonych liści podagrycznika (1 łyżeczka na 1 szklankę wrzątku, parzyć pod przykryciem 15 min, przecedzić, pić 3-4 razy dziennie 2/3 szklanki) jest zalecana przy dnie moczanowej i kamicy nerkowej.

Jest to roślina nieprawdopodobnie silna. Potrafi wyrosnąć na kamieniach. Jeśli gdzieś się zadomowi zarośnie cały ogród. Dlatego najlepiej uprawiać ją w pojemnikach wkopanych na rabacie (podobnie jak miechunkę, o której pisałam w „Miechunka – zdrowie w kielichu”).

W czasach średniowiecza podagrycznik był w Polsce sprzedawany na targach jako warzywo.

Można korzystać z jego zalet na  na wiele sposobów.

Z  młodych liści gotuje się  zupę, przyrządza jak szpinak lub dodaje do sałatek. Bardzo lubię dodawać liście podagrycznika do jajecznicy, pizzy, omletu i gulaszu wołowego z pomidorami i czerwonym winem. Liście można też kisić.

Kłącza, które są odpowiedzialne za jego ekspansywność, są bardzo pożywne. Kiedy są młode, białe i chrupiące można je przygotowywać jak szparagi albo robić z nich „frytki”. Więc kiedy już koniecznie chcemy go wytępić z rabaty warto zatrzymać młode kłącza i po lekkim podgotowaniu  zamrozić je.

Do roślinki tej odczuwam ogromną wdzięczność.

Podagrycznik gotowany w winie pozwolił mi pokonać męczące bóle artretyczne i odbyć piękną podróż po Transylwanii.

Pozwolił mi też wdrapać się wysoko w góry by podziwiać kwitnące różaneczniki.

Wyglądałam pewnie dość osobliwie, kiedy na parkingu przed wyruszeniem w góry pociągałam „z gwinta” wino podagrycznikowe, bo zabrałam go całą butelkę.  Ale zupełnie się tym nie przejmowałam. Góry Transylwanii, zwłaszcza wiosną, są warte wszystkiego.

Liść podagrycznika

Jeśli zbiera się podagrycznik dziko rosnący trzeba uważać, by nie pomylić go z innymi roślinami z rodziny selerowatych. Charakterystyczną cechą podagrycznika jest to, że jego roztarte w palcach liście wydzielają jakby „marchewkowy” zapach.

Niestety do rodziny tej należy też szalej jadowity, z którego warzono niegdyś cykutę, którą uśmiercono Sokratesa. Fachowcy spierają się wprawdzie, czy podana mu trucizna przygotowana była z szaleju czy może był to szczwół plamisty.

Szalej nie  rośnie  na takich samych stanowiskach , co podagrycznik i liście ma zupełnie inne. Ktoś, kto tę roślinę zna lub w ogóle ma trochę doświadczenia z roślinami, na pewno się nie pomyli. Ale po co ryzykować. Lepiej posadzić podagrycznik w ogrodzie biorąc sadzonki od zaufanej osoby albo nauczyć się w terenie odróżniać go od innych podobnych roślin pod okiem kogoś, kto jest z nim zaprzyjaźniony.

Liść szaleju jadowitego (By Aomorikuma(あおもりくま) – Aomorikuma original Photograph, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=7147663)

Zatem podagryku nie szalej.

Jeśli nie chcesz skończyć jak Sokrates pamiętaj:

Podagrycznik – TAK, szalej – NIE.

 

 

Gulasz z podagrycznikiem

0, 4 kg  wołowiny bez kości, pokrojonej w kostkę, puszka krojonych pomidorów, cebula, czerwona papryka, wino czerwone wytrawne (pół szklanki), duży pęk młodych liści podagrycznika, oliwa z oliwek, sól, papryka ostra, łyżeczka brązowego cukru (albo mniej, zależy od tego, jak słodkie były pomidory).

Rozgrzej oliwę w rondlu i chwilę podsmaż na niej mięso. Dorzuć posiekaną cebulę i chwilę podduś. Wlej pół szklanki wina i dodaj połowę posiekanego podagrycznika. Duś pod przykryciem na małym ogniu przez 15 minut. Następnie dodaj pomidory , nieco wody i gotuj na małym ogniu pod przykryciem kolejne 25 minut. Dopraw solą, ostrą papryką i cukrem. Dorzuć resztę podagrycznika i gotuj jeszcze przez chwilę.

Ja lubię podawać ten gulasz z kluskami francuskimi, bo jestem „kluskojad”, o czym wiedzą już Ci, którzy czytali „Droga przez mąkę”.

Czasem zamiast pomidorów z puszki dodaje świeże. Zamiast papryki można użyć marchewki i dodać jeszcze ziemniaki. Wtedy taki gulasz jest samodzielnym daniem. Kto lubi może dodać łyżkę śmietany 18 %.

Smacznego!!

Witamina C-elebrytka

Ostatnio witamina C stała się prawdziwą celebrytką. Wszędzie się o niej mówiło, zwłaszcza tej „lewoskrętnej”, której nie ma. Nieporozumienie w tej kwestii wynikło z dyletanckich, internetowych wypowiedzi różnych osób, które „wiedziały, że gdzieś dzwonią, tylko nie wiedziały dokładnie, w którym kościele”. Potem było to wielokrotnie wyjaśniane, ale informacja się rozeszła i wciąż wiele osób pyta o tę właśnie witaminę. Niektórzy wciąż nabijają sobie kabzę sprzedając całe kilogramy „lewoskrętnej witaminy C”.

Tymczasem witamina C to kwas L-askorbinowy, który skręca płaszczyznę światła spolaryzowanego  w prawą stronę, czyli jest „prawoskrętny”.

Witamina C jest nam bardzo potrzebna. Jest niezbędna do produkcji kolagenu (co jest bardzo ważne dla regeneracji moich sfatygowanych stawów oraz skóry), ułatwia przyswajanie żelaza, aktywuje różne enzymy, wzmacnia odporność i wpływa na psychikę. Nie umiemy jednak sami sobie jej wytworzyć i musimy ją dostarczać z pożywieniem.

Trwają spory o to, ile właściwie powinniśmy jej dostarczać. Jedno jest pewne – w stresie musimy  dostarczać jej dużo więcej.

Witamina C jest często zalecana chorym na dnę moczanową. Jednak jeśli poczytać

Ferraro, Pietro Manuel, et al. „Total, dietary, and supplemental vitamin C intake and risk of incident kidney stones.” American Journal of Kidney Diseases 67.3 (2016): 400-407

można się dowiedzieć, że suplementacja witaminą C  u mężczyzn wiążę się z ryzykiem powstawania kamieni nerkowych. Powinni jej dostarczać w naturalnym pożywieniu, bo wtedy nie ma praktycznie szans na przekroczenie progu, kiedy kamienie się już tworzą.

Kobietom kamienie nie grożą, więc mogą sobie dodatkowo łykać pastylki do woli.

Badania wykazują też, że naturalna witamina C lepiej się wchłania niż syntetyczna. Występuje ona bowiem w roślinach w połączeniach, które nasz organizm potrafi lepiej sobie przyswoić.

Więc pijmy sok z rokitnika, czarnej porzeczki i jedzmy przetwory z dzikiej róży, aceroli. Pijmy soki warzywne. Jedzmy paprykę, jarmuż, brukselkę, natkę pietruszki, kapustę.

Fakt, gotowanie powoduje straty witaminy C, ale i tak trochę jej jeszcze zostanie i dużo z tego się przyswoi. Gotujmy warzywa tak, aby te straty były jak najmniejsze. Gotujmy na parze, w szybkowarze, wrzucajmy je na rozgrzany olej i wkładajmy do dobrze nagrzanego piekarnika.

Zwłaszcza Panowie powinni zadbać o naturalną witaminę C w diecie, bo Panie mogą sobie zaaplikować suplementy bez szkody dla nerek.

Jeśli jesteśmy narażeni na stres powinniśmy dodatkowo łykać witaminę C w pastylkach. I to najlepiej w małych dawkach kilka razy dziennie. Dużych dawek organizm i tak nie przyswoi, więc nie ma sensu kupować suplementów z wielkimi jednorazowymi dawkami.

Facetowi suplementacja witaminą C grozi kamieniami w nerkach. Ale jeśli będzie to robił to tylko przez miesiąc poprzedzający stresującą rozmowę o rozwodzie (nawiasem mówiąc psychologowie stawiają go na drugim miejscu najbardziej stresujących sytuacji życiowych) kamień mu się raczej nie wytworzy. Chyba, że z tym rozwodem będzie czekał całymi latami.

Flawonoidy zawarte w roślinach poprawiają wchłanianie witaminy C. Jeśli się więc połyka witaminę C to trzeba zadbać o połączenie jej z nimi właśnie. Można kupić suplement z aceroli, który oprócz witaminy C ma właśnie te związki. Podobnie działać będzie połączenie witaminy C i rutyny (glikozydu flawonoidowego). Takie połączenie występuje w kilku popularnych aptecznych produktach. Można też po prostu połączyć zwykłą syntetyczną witaminę C z czymś, co flawonoidy posiada.

Poczciwy rumianek to roślina o dużej zawartości flawonoidów. Podobnie liście brzozy. Nie zawadzi więc popić zwykłą, syntetyczną witaminkę C naparem z rumianku albo z liści brzozy, które to napitki z innych względów polecałam już w „Rumianek-pora na dobranoc” i „Przytulanki w brzezinie„.

Cytrusy mają za to sporo rutyny, więc sok ze świeżych cytrusów będzie dodatkowo pomagał nam przyswoić nawet jej syntetyczną postać.

Bardzo duże dawki witaminy C drażnią żołądek i jelita, dlatego powinny być podawane dożylnie. Stosuje się takie wlewy przy poważnych chorobach, takich jak nowotwory. Jednak terapia jest bardzo dyskusyjna i, jak mówi część badań, w przypadku niektórych nowotworów może nawet zaszkodzić.

Ostatnio czytałam też o skuteczniej walce z sepsą dożylnymi wlewami witaminy C (a właściwie askorbinianu sodu, który jest związkiem kwasu L-askorbinowego i sodu). Ale za wcześnie jeszcze na wnioski, że witamina C leczy sepsę. 

Jeśli ktoś ma do wydania trochę pieniędzy, może sobie kupić jakiś  nowoczesny preparat zawierający askorbinian wapnia i metabolity witaminy C. Jak twierdzą producenci preparaty takie mają „wysoką biodostępność” i dużo witaminy C się z nich przyswaja.

Ja mam inne wydatki, pozostanę więc przy zwykłej, najtańszej syntetycznej witaminie C, którą będę popijać rumiankiem, sokiem i zagryzać warzywami. A mojemu mężowi w ogóle jej nie dam. No chyba, że będzie szedł do szefa po podwyżkę. Wystarczy mu szklaneczka soku z dzikiej róży. Nie mam zamiaru walczyć z kamieniami w jego nerkach. Wystarczą mi kłopoty z moimi nerkami.

Szkoda, że nie potrafimy sami syntetyzować w sobie witaminy C.

Tymczasem wiele zwierząt, dajmy na to  królik, potrafi.

A już uciekający, spanikowany i zestresowany królik to prawdziwa fabryka witaminy C.

Nic zatem dziwnego, że Lucyna Ćwierciakiewiczowa, autorka XIX – wiecznych książek kucharskich, zalecała perliczki przeznaczone na obiad „zgonić tak, aby ze zmęczenia padły”.

Zapraszam do mazurka

Przy okazji Bożego Narodzenia pisałam już, że dla mnie „Świętowanie to wyzwanie”.

I znów je odważnie podejmę.

Tym razem nie będzie łatwo. Po licznych pokusach Wielkanocnego Śniadania w Lany Poniedziałek odwiedzę na wsi ciocię Sabinkę, u której stół ugina się zawsze od przysmaków.

Niezbędnym dodatkiem do nich jest marynowana dynia, śliwki, grzybki, gruszki i ćwikła z chrzanem. Teraz patrzę na marynaty zupełnie inaczej. Dla mnie to octowe wyciągi z roślin i przypraw. Czyli prawdziwe lekarstwa. Kiedyś napiszę i o leczniczych octach, ale to temat rzeka.

Trochę szkoda, że w śmigusa-dyngusa już nikt mnie nie oblewa wiadrami wody, jak kiedyś. I to nie tylko dlatego, żem już nie podlotek. Po prostu nikogo się już wiadrami zimnej wody nie oblewa.

Życzę Wam Wesołych Świąt !

Lecę ucharakteryzować jaja na pisanki, bo w Wielkanoc mają swoje pięć minut grając najbardziej efektowną rolę na stole.

Po Świętach pojawią się w moim kolejnym wpisie już bez makijażu, skromnie,  ale za to w roli wartej Oscara.

A jeśli macie kłopoty z dną moczanową to pamiętajcie, żeby dodać kapary do „zimnych nóżek”, wrzucić liść laurowy do potraw z mięsa, popijać rumianek  i sok brzozowy. Przydałaby się także miechunka. A przed jedzeniem polecam kieliszeczek ginu albo jałowcówki (dlaczego wyjaśnię wkrótce).

Bo oksydaza ksantynowa nie świętuje!

A zamiast objadać się na deser lukrowanymi, wielkanocnymi ciastami lepiej zatańczyć. Zapraszam do  mazurka.