Przy okazji Bożego Narodzenia pisałam już, że dla mnie „Świętowanie to wyzwanie”.
I znów je odważnie podejmę.
Tym razem nie będzie łatwo. Po licznych pokusach Wielkanocnego Śniadania w Lany Poniedziałek odwiedzę na wsi ciocię Sabinkę, u której stół ugina się zawsze od przysmaków.
Niezbędnym dodatkiem do nich jest marynowana dynia, śliwki, grzybki, gruszki i ćwikła z chrzanem. Teraz patrzę na marynaty zupełnie inaczej. Dla mnie to octowe wyciągi z roślin i przypraw. Czyli prawdziwe lekarstwa. Kiedyś napiszę i o leczniczych octach, ale to temat rzeka.
Trochę szkoda, że w śmigusa-dyngusa już nikt mnie nie oblewa wiadrami wody, jak kiedyś. I to nie tylko dlatego, żem już nie podlotek. Po prostu nikogo się już wiadrami zimnej wody nie oblewa.
Życzę Wam Wesołych Świąt !
Lecę ucharakteryzować jaja na pisanki, bo w Wielkanoc mają swoje pięć minut grając najbardziej efektowną rolę na stole.
Po Świętach pojawią się w moim kolejnym wpisie już bez makijażu, skromnie, ale za to w roli wartej Oscara.
A jeśli macie kłopoty z dną moczanową to pamiętajcie, żeby dodać kapary do „zimnych nóżek”, wrzucić liść laurowy do potraw z mięsa, popijać rumianek i sok brzozowy. Przydałaby się także miechunka. A przed jedzeniem polecam kieliszeczek ginu albo jałowcówki (dlaczego wyjaśnię wkrótce).
Bo oksydaza ksantynowa nie świętuje!
A zamiast objadać się na deser lukrowanymi, wielkanocnymi ciastami lepiej zatańczyć. Zapraszam do mazurka.