Sanepid w Bydgoszczy podał informację, że na 435 zbadanych kleszczy 65 było nosicielami krętków Borrelia burgdorferi. Na Mazurach tych zarażonych jest znacznie więcej.
Jest się czego bać.
Pomimo stosowania różnych środków zapobiegawczych (o których było tutaj), zawsze może się nam przytrafić ukąszenie kleszcza.
Jeśli siedzi w naszej skórze, trzeba się go szybko pozbyć. Metod i narzędzi do tego stosowanych jest dużo. Ja radzę sobie bardzo tanim przyrządem, przy pomocy którego chwyta się kleszcza jak na lasso. Są też zaawansowane zestawy do zamrażania kleszczy przed usunięciem. Zamrażanie ma hamować wydzielanie toksycznej śliny.
Usunęliśmy kleszcza. I co teraz?
Można go umieścić na wilgotnym płatku kosmetycznym, wpakować w słoiczek albo foliową torebkę i wysłać do zbadania (nie później niż w 48 godzin od jego wyjęcia). W różnych miastach robią to różne instytucje, nie zawsze sanepid (za pieniądze oczywiście).
Jeśli wynik będzie negatywny – mamy farta.
Jeśli pozytywny, to gorzej.
Ogólnie podawaną informacją jest, że aby doszło do zakażenia, kleszcz musi być w ciele ofiary dłużej niż 24 godziny.
Jednak jeśli poczytać przegląd danych naukowych na ten temat opublikowany w
Cook, Michael J. „Lyme borreliosis: a review of data on transmission time after tick attachment.” International journal of general medicine 8 (2015): 1.
okazuje się, że do zakażenia może też dojść praktycznie od razu.
Problem polega na tym, że nie możemy szybko się przekonać, czy chory kleszcz nas zaraził. Przeciwciała przeciwko Borrelia burgdorferi, które można wykryć w badaniu laboratoryjnym, pojawiają się nam dopiero po 4-5 tygodniach od ukąszenia.
Ja darowałabym sobie czekanie na wynik testów i jeśli kleszcz, który mnie ugryzł, był chory (wyniki tego badania są bardzo szybko), od razu zaczęłabym leczenie.
Badania naukowe mówią, że jeśli krętki szybko zaatakować, wystarczy krótkie, 2-4 tygodniowe leczenie antybiotykiem.
Po tej terapii lekarz zwykle zleca wykonanie testów. Ale kiedy czytam różne naukowe rozprawy o ich wiarygodności, to dochodzę do wniosku, że równie dobrze można po prostu przyjąć, że pokonaliśmy krętki.
Autorzy publikacji
Stanek, Gerold, and Franc Strle. „Lyme borreliosis–from tick bite to diagnosis and treatment.” FEMS microbiology reviews 42.3 (2018): 233-258.
nie znaleźli przekonujących dowodów, że po takiej czterotygodniowej kuracji krętki mają jakąś szansę przeżyć.
Nie zawsze wysyłamy kleszcza do badania. Mnie, wiele lat temu, przy koszeniu trawy na Mazurach, atakowało ich po kilkanaście. Nie znałam wtedy patentów na ich odstraszanie. Ile czasu by mnie kosztowało, gdybym je wszystkie wysyłała do badania?
Wtedy pozostaje obserwacja.
Jeśli po kilku czy kilkunastu dniach mamy rumień wędrujący albo mamy typowe objawy zakażenia krętkami (bóle stawowe, gorączka, sztywność karku, rozbicie) marsz do lekarza po antybiotyk.
Jako fitoterapeuta nie jestem zwolenniczką antybiotyków, ale w niektórych przypadkach są po prostu niezastąpione. To jest taki właśnie przypadek.
Nie będziemy przecież rzucać we wroga kamieniami kiedy wiemy, że jest bardzo groźny i bezwzględny, a mamy w swoim arsenale broń, z której możemy do niego niego strzelać.
Ale mamy w tej bitwie też naturalnych sojuszników.
Olej z rokitnika utrudnia krętkom poruszanie się i chroni nas przed toksynami, które uwalniają.
Pyłek pszczeli wzmacnia układ odpornościowy, który podczas kuracji musi się mocno wysilać.
Hakorośl działa przeciwzapalnie.
Miód, oliwa z oliwek, czosnek i czarnuszka nie pozwolą krętkom na budowę biofilmu, czyli błony biologicznej o zwartej strukturze.
Jeśli biofilm sobie zbudują, antybiotyk się przez niego nie przebije i krętki będą w nas siedziały otoczone nim jak murem niezdobytej twierdzy.
Przy terapii antybiotykiem nie zapominajmy o probiotykach i prebiotykach. Kuracja taka pozbawia nas przecież dobrej flory bakteryjnej, o której niedługo, zainspirowana przeczytanymi książkami i wysłuchanymi wykładami, będę pisała.
Olej rokitnikowy, miód, czosnek, czarnuszkę i pyłek pszczeli możemy zresztą stosować zawsze. To nam nie zaszkodzi. Wzmocni naszą odporność, co da nam większą szansę, że pokonamy sami krętki Borreli, jeśli się z nimi kiedyś przypadkiem spotkamy.
A co kiedy nie przebadaliśmy kleszcza, nie mamy rumienia ani objawów?
Można zrobić testy, ale jak już wspominałam, nie są one całkiem wiarygodne. Opieranie kuracji antybiotykowej tylko na wynikach testów bez żadnych objawów choroby jest przez wielu fachowców odradzane.
Choć są tacy, którzy wolą dmuchać na zimne i leczyć się antybiotykiem na wszelki wypadek.
Ale co mają zrobić Ci, którzy żyją wśród kleszczy mieszkając lub pracując w lesie czy na wsi? Często ugryzienia kleszcza liczą w dziesiątkach. Gdyby opierali się tylko na testach pewnie jedliby antybiotyk na każde śniadanie.
Zdarza się, że nie zauważymy w ogóle chorego kleszcza, który nas ugryzł, nie pojawi się nam rumień wędrujący albo pojawi się tam, gdzie go nie widać. Bywa, że kleszcz zarazi nas krętkami, a odpuścimy sobie jego badanie, testy i leczenie antybiotykiem, bo nie mamy rumienia ani żadnych objawów, a na dodatek jesteśmy na przykład na pięknym i długim spływie kajakowym w kompletnej głuszy. I jeszcze mamy osłabiony układ odpornościowy, który sam nie pokona krętków.
Wtedy mamy po prostu cholernego pecha.
Choroba może się rozwijać i po latach musimy stawić czoła przewlekłej boreliozie.
Ale o tym będzie innym razem, bo mnie już te kleszcze zmęczyły.