Droga do Ruse, skąd mamy zacząć kolejny etap Eurovelo 6, jest bardzo długa. Przez wiele godzin męczącej podroży tzw. „brygadówką”, która mieści 7 osób, rowery i wszystkie bagaże, słuchamy audiobooka.
Autor, Yuval Noah Harari, w nie pozbawiony dowcipu, erudycji i logiki sposób, dowodzi w niej, że organizmy są algorytmami, uczucia chemią, a człowiek nie ma duszy.
W Ruse wsiadamy wreszcie na rowery.
W bardzo skromnym barze, gdzie zjadamy tradycyjne кебапчета, głuchoniema Bułgarka gestami pokazuje uznanie dla naszego rowerowego wysiłku, a na pożegnanie ściska mnie i żegna jak matka dziecko wyjeżdżające na wycieczkę. Wsiadam na rower i po prostu czuję, że nic złego nas w tej podróży nie spotka.
Przez chwilę przypominam sobie fragment wysłuchanego audiobooka i myślę, że kiedyś naukowcy wyprodukują pigułkę, która będzie dawała to samo poczucie pewności i spokoju. Ale trzeba będzie za nią zapłacić. Ja dostałam to uczucie gratis.
Po drodze do Silistry przekonuję się boleśnie, że starożytni Rzymianie nie używali rowerów. Kocie łby na drodze z czasów Cesarstwa Rzymskiego może cieszą historyka, za to ja chętnie bym je sklęła. Ale nie mogę, bo przygryzłabym sobie język. Nie pomaga nawet żelowe siodełko. Jest naprawdę ciężko. Długie, mordercze podjazdy zmuszają nawet największych twardzieli do zsiadania z roweru i prowadzenia go pod górę.
Za to pobocza drogi to raj dla miłośnika roślin. Glistnikiem, który je porasta, można by wyleczyć kurzajki całym Legionom Rzymskim. A szalejem, lulkiem i wilczomleczem, które wszędzie się tam panoszą, udałoby się je skutecznie wytruć.
Pachnie piołun, rzepak, a pszczoły uwijają się jak w ukropie.
W zaroślach, które rozdzielają pola uprawne, ptaki wyśpiewują jak szalone.
Wsie i miasta na trasie są zniszczone i brzydkie. Wszechobecną brzydotę rekompensuje nam zieleń, Dunaj i zachody słońca.
Wybieramy wariant szlaku wzdłuż morza i trafiamy do Konstancy, miasta o historii sięgającej VI w. p.n.e. Klimatu dodają jej ślady dawnej świetności i portowy charakter.
Siedząc tam w kawiarni przy pięknie pachnącej i pięknie podanej kawie zastanawiam się, jak wyglądała Konstanca (zwana wówczas Tomi) w czasach, kiedy przebywał tu na wygnaniu Owidiusz, autor „Sztuki kochania”.
Chętnie posłuchałabym tego poematu w drodze powrotnej.
Ale zważywszy, że są tam na przykład takie fragmenty:
„Kobiety miewają często
kaprysy niezmiernie głupie
Gdy Ci każą zrobić głupstwo,
podówczas – ze wstydem – zrób je…”
Ale także takie:
„Noc zaciera moc usterek
(zgodzicie się chyba ze mną)
Nocą nie ma brzydkich kobiet
(zwłaszcza gdy jest bardzo ciemno)”.
nie byłaby to chyba trafiona lektura na długi czas podróży. Mogłaby wywołać w naszej męsko-damskiej ekipie zbyt silne emocje.
Plaże Morza Czarnego są szczelnie zabudowane piętrowymi apartamentowcami, a wszędzie tam, gdzie ich jeszcze nie ma, trwa budowa.
Na szczęście udaje się nam obejrzeć piękny wschód słońca na jednej z ostatnich dziewiczych plaż Rumunii – Corbu.
Wreszcie docieramy do Delty Dunaju. Spotykamy tu rozpadające się lepianki kryte strzechą obok odnowionych domków malowanych na niebiesko.
Ten niebieski kolor ma odstraszać komary, które tu podobno są jak konie. Na szczęście na początku tegorocznego maja jest dla nich chyba za zimno.
Gospodarz naszego pensjonatu, o budzącym szacunek imieniu Oktawiusz, zabiera nas swoją łodzią z ryczącym silnikiem na wycieczkę po Delcie Dunaju.
Dziwi mnie, że w rezerwacie biosfery można używać silników spalinowych.
Na pływanie kajakiem mamy jednak za mało czasu. Wymaga to także bardzo dobrego przygotowania, bo w delcie łatwo zabłądzić i trudno znaleźć miejsca na biwak.
Tavi (bo tak zdrabnia się tu imię Oktawiusz) pokazuje nam willę Ceaușescu, pelikany, kormorany i czaple. Zabiera nas także na wydmy i do 500-letnich dębów.
Samochód, którym poruszamy się po suchych, stepowych łąkach pełnych owiec, to „samoróbka” i chyba bez amortyzatorów. Jazda nim po wertepach to prawdziwe wyzwanie. Znów nie mogę sobie ponarzekać, bo boje się, że przygryzę sobie język.
Na obiad w czasie tej wycieczki dostajemy świetną zupę rybną, a na drugie danie smażone ryby. Pyszne.
Ale ogromne ości zagrażają naszemu życiu. Zastanawiamy się, czy na deser też będzie ryba. Uff, na stole ląduje ciasto.
Delta Dunaju żyje trochę jak świat odcięty od świata. Do niektórych miejsc da się dopłynąć tylko łodzią. Ludzie głównie łowią ryby. A ryb jest tu bardzo dużo. Nawet pelikany, które zjadają ich dziennie 5 ton, nie są w stanie zagrozić połowom.
Małe i kryte strzechą domki otaczają drewniane płoty, a w przydomowych ogródkach rosną warzywa.
Życie toczy się powoli, a do niektórych miejsc prom dociera tylko raz dziennie.
W Tulczy, ważnym porcie na Dunaju, dostępnym dla statków morskich, Eurovelo 6 się kończy. Czas wracać.
W drodze do domu zahaczamy o Sigishoarę. Spacerując zaułkami tego średniowiecznego, uroczego miasta, przypominam sobie, jak pewnego dnia naszej wyprawy udało się nam w ostatniej chwili uciec przez ogromną burzą. Siedzieliśmy bezpieczni w restauracji, a tuż obok, na drugim brzegu Dunaju, szalało tornado.
I wtedy gdzieś w głębi duszy (której podobno nie mam) po prostu czuję, że to rumuńskie tornado ominęło nas dzięki błogosławieństwu pewnej uśmiechniętej bułgarskiej staruszki.