Na ścieżkach Hildegardy

Hildegardą z Bingen zainteresowałam się od chwili, kiedy usłyszałam jej utwór w samochodowym radiu.

Zaskoczył mnie.

Przecież ona żyła na przełomie XI i XII wieku!

Co więcej, była kobietą, co w tamtych czasach nie predestynowało do bycia kompozytorem, a tym bardziej nowatorskim kompozytorem.

Tymczasem jej muzyka ma w sobie coś specjalnego, co odróżnia ją od innych średniowiecznych kompozycji. Nie jestem znawcą muzyki, ale wyraźnie to poczułam.

Potem dowiedziałam się, że święta Hildegarda z Bingen była też wizjonerką, badaczką natury i uzdrowicielką. Miała swoje sposoby na różne dolegliwości. Leczyła dietą i używała ziół, co mnie, jako ich miłośniczkę, szczególnie interesuje. Oczywiście miała też swoje patenty na dnę moczanową, o których  kiedyś napiszę.

Przeczytałam jej książkę, kilka książek o niej i postanowiłam odetchnąć atmosferą miejsca, w którym żyła.

Wybrałam się więc do Bingen. Wprawdzie Hildegard von Bingen tak na prawdę urodziła się pod Bingen, we wsi Rupertsberg, ale za to w Bingen znalazłam świetny, wygodny nocleg za nieduże pieniądze.

Aby odwiedzić klasztor, zbudowany na początku XX wieku i pielęgnujący dziedzictwo świętej Hildegardy, spoglądający na Ren ze wzgórza położonego wśród winnic, trzeba przeprawić się promem z Bingen do Rüdesheim am Rhein i dopiero stamtąd udać się pieszo lub samochodem do Ebingen.

Promy na szczęście kursują często i do późnych godzin nocnych.

Klasztor w Ebingen przywitał mnie pustką i spokojem. Pewnie dlatego, że to dopiero maj i nie było zbyt wielu zwiedzających. Zaskoczył mnie też kawiarnią, w której można napić się dobrego, reńskiego wina z klasztornej winnicy. Zdziwiłby się każdy, kto by tu szukał powagi i religijnych dekoracji.

Ściany kawiarni zdobią bowiem zdjęcia uśmiechniętych mniszek.

Zawsze czułam, że ten klasztor mi się spodoba.

W przyklasztornym sklepiku można degustować i kupić wina klasztorne.

Siostrzyczki polecają też coś mocniejszego.

W sklepiku są również zioła stosowane przez Hildegardę,  a także mąka orkiszowa i sympatyczne drobiazgi z roślinnymi motywami.

Z klasztoru wyznaczono trasę śladami Hildegardy. Biegnie ona przez rozległe winnice w dolinie Renu, z których rozpościera się piękny widok na rzekę. Kończy się zaś w miasteczku Rüdesheim.

 

Tam, w skromnym kościele, niegdyś należącym do klasztoru założonego przez Hildegardę, przechowywane są jej relikwie.

Da się w nim posiedzieć w ciszy i skupieniu.

Przy wejściu można kupić pamiątkowe drobiazgi (świece, książki) biorąc je po prostu samemu z półki i wrzucając pieniądze do skrzynki.

Miło jest poczuć, że ktoś nam ufa.

W upalny dzień w miasteczku wypada napić się spritzera, czyli białego wina  z gazowaną wodą, który bardzo dobrze gasi pragnienie.  Stoisko sprzedające ten napój jest oblegane, ale smak reńskiego wina wart jest kilku minut oczekiwania.

Dolina Renu jest bardzo głęboka.

Ci, którzy unikają zbytniego wysiłku, mogą z niej wyjechać na górę korzystając z kolejki linowej z gondolkami.

 

Z Bingen lub Rüdesheim warto wybrać się w rejs Renem i zobaczyć okoliczne zamki i miasteczka.

Niektóre zamki to teraz nadal prywatne posiadłości, inne zamieniono na hotele.

W jednym z miasteczek można zobaczyć najstarszy w Niemczech hotel „Krone”, położony tuż przy  brzegu Renu. 

Z rzeki dobrze też widać słynną skałę Loreley, pod którą ponoć zakopany jest skarb Nibelungów.

Godzinna wycieczka na skałę pozwoliła mi popatrzeć z góry na ładny przełom Renu.

W małym osiedlu na szlaku dwójka małych dzieci bawiła się rozdając idącym na Loreley zerwane na łące kwiatki, co wprawiło mnie w bardzo dobry nastrój.

Codziennie o 12 w południe w klasztornym kościele w Ebingen mniszki śpiewają chorał gregoriański.

Kiedy siedziałam i słuchałam ich śpiewu wyobrażałam sobie, że spacerując wśród winnic spotykam doglądającą winorośli Hildegardę.

I wtedy poczułam na ramieniu coś jakby muśniecie delikatną dłonią.

To pewnie  wpadł wiatr przez otwarte drzwi kościoła.

Robinia – aromat Transylwanii

Kiedy wiosną przemierza się Transylwanię, pobocza dróg porośnięte kwitnącymi drzewami robinii akacjowej wyglądają jak ośnieżone.

A syrop z jej kwiatów można kupić w każdym sklepie.

U nas nigdy nie widziałam jej tak dużo w jednym miejscu.

W Cigacicach (pomiędzy Sulechowem a Zieloną Górą) rośnie największy las robiniowy w Polsce (174 hektary). Ale jeszcze tam nie byłam. I pewnie w tym roku już mi się nie uda go zobaczyć w porze kwitnienia, bo ta właśnie nadeszła.

Często robinię akacjową nazywa się błędnie akacją, choć akacja to zupełnie inna roślina.

Bardzo lubię grochodrzew akacjowy, bo to z kolei inna nazwa tego drzewa. Lubią go także pszczoły. Ma bardzo miododajne kwiaty.

Odrywane kolejno listki z liści robinii akacjowej służyły mi kiedyś, kiedy byłam smarkulą, do zabawy w „kocha, nie kocha…”.

Dobrze wiedziałam, jaką roślinkę do tej zabawy wybierać.

Zawsze mi wychodziło  –  „kocha”.

I nic dziwnego.

W końcu liczba listków na liściu robinii akacjowej jest nieparzysta.

Robinia akacjowa to niestety roślina inwazyjna, a na dodatek prócz kwiatów inne jej części są toksyczne. Dlatego wszyscy chcą się jej z ogrodu pozbyć.

Jej kwiaty stosuje się w osłabieniu czynności nerek, która wiąże się bardzo często ze skazą moczanową. Pomocne są także przy obrzękach.

Kwiaty robinii zawierają  także, między innymi, apigeninę, o której wspominałam w „A to feler – westchnął seler”, będącą inhibitorem XO.

Kwiaty suszy się w ciemnym i przewiewnym miejscu.

Napar z nich przygotowuję zalewając 1 łyżkę kwiatów szklanką wrzątku. Pozostawiam go na 15 minut nad parą, jak zalecał profesor Ożarowski. Ja stosuję do tego celu  garnek do gotowania na parze, do którego wstawiam kubeczek z zalanymi wrzątkiem kwiatami. Potem odstawiam na kolejne 15 minut. Piję dwa razy dziennie między posiłkami przez dwa tygodnie.

Bardzo smacznym deserem są świeże kwiaty robinii smażone w cieście naleśnikowym. Białe płatki można też utrzeć z cukrem „na konfiturę”.

Smaczny jest syrop z kwiatów robinii. Gotujemy litr wody z 800g cukru i po ostudzeniu dodajemy sok z dwóch cytryn. Zalewamy tym 4 szklanki białych płatków kwiatowych. Po 24 godzinach syrop przecedzamy do butelek i pasteryzujemy 10 minut. Taki syrop rozcieńczony wodą sodową doskonale gasi pragnienie. Można go zrobić też z dodatkiem miodu akacjowego.

Świeże kwiaty można zamrozić i zimą przypomnieć sobie aromat wiosennej Transylwanii, którym nie jest wcale, jak mogłoby się komuś wydawać, zapach czosnku.

 

Zwycięzca

Moi Drodzy,

dziękuję Wam za udział w konkursie.

Jury konkursowe uznało, że najoryginalniejszą metodę leczniczą podała Justyna.

Gratuluję !

Zwycięzcę proszę o przesłanie na kontakt@klinikapodagryka.pl adresu, na który ma zostać przesłana nagroda.

Poniżej kopia zwycięskiej odpowiedzi na konkursowe pytanie:

„Moja metoda na kaca to kurdybankowa przekąska. Zawsze sprawdza się dnia następnego należy przekąsić min 5 średniej wielkości błyszczyków kurdybanków i już jest o niebo lepiej.”

Jest to chyba pierwsza metoda na kaca, o której usłyszałam, w której stosuje się świeże zioła.

Proponuję nazwać ją METODĄ LECZENIA KACA  „NA ZAJĄCA”.

Wyobraźcie sobie nieco spłoszonego, zmarnowanego i skacowanego osobnika przeczesującego łąkę na czworakach jak zając w poszukiwaniu bluszczyków kurdybanków. Nas to ubawiło.

Słowo „zając” zawsze przywodzi mi na myśl film „Wilk i zając”.

Hmm… Czy aby ta scena niektórym z Was się jakoś nie kojarzy?

Bo przypuszczam, że mój mąż może ją skojarzyć  z pewnym swoim powrotem do domu, który wymagał stosowania potem różnych metod leczniczych.

On nie znał wprawdzie wtedy metody leczenia kaca „NA ZAJĄCA”, ale ja za to znałam metodę okazywania swojego niezadowolenia – „NA WILKA”.