Zaczęło się dawno , dawno temu…
Mam wtedy 37 lat i coraz częściej bolą mnie stawy. Lekarz rodzinny mówi z uśmiechem : „zwyrodnienia, wie Pani, nie ciągle jest się młodym i pięknym” i jeszcze „o i ma Pani wielotorbielowate nerki – to nieuleczalne. Kreatynina rośnie i mocznik. Na razie w normie, ale skończy się zapewne niewydolnością nerek już po pięćdziesiątce. Na szczęście są dializy, więc nie ma tragedii”. Rano sztywność stawów biodrowych prawie nie pozwala mi się ruszać.
Aż pewnego dnia budzi mnie przeraźliwy, ostry ból. Co jest? Czy mnie jakieś robactwo pokąsało? Duży palec u stopy napuchnięty, boli i pulsuje. I nagle dociera do mnie – to podagra. Co?? Ja mam podagrę? Nie chcę mieć podagry ! Podagrę mają stetryczali, tłuści , spoceni faceci, obżartuchy i pijaki. Ja chcę tańczyć flamenco i paradować w butach na wysokim obcasie. Muszę coś zrobić, zaraz , już. Przecież dziś mam lekcje hiszpańskiego. Nie mam czasu na lekarzy. Upał okropny. Wskakuję w spódniczkę i sandałki…A gdzież tam. Nie ma mowy o sandałkach. Ale chcę iść na lekcje. Lubię krótkowłosą Carmen, przemiłą feministkę z dwójką dzieci. Wdziewam sportowe sandały, w których paluchy mają swobodę i wyglądając jak idiotka w krótkiej spódnicy i sandaliskach na ogromne rzepy lecę na zajęcia.
Po dniu zmagań z rozdzierającym bólem postanawiam, że zanim pójdę do lekarza, dowiem się jak najwięcej o tej chorobie. Nie za bardzo ufam lekarzom. Podważyły to zaufanie różne historie z życia moich najbliższych, w które sama też byłam bardzo zaangażowana. Ślęczę więc przy komputerze do późnej nocy. Czytam fora, poradniki, artykuły naukowe. Będzie OK. Dadzą kolchicynę, potem milurit i po kłopocie. Tylko, że ta kolchicyna jest toksyczna. A milurit ma interakcje z innymi lekami i obniża poziom kwasu moczowego ponad miarę. A przecież kwas moczowy jest antyoksydantem i chroni przed rakiem. Nie podoba mi się to. Wreszcie wpadam gdzieś w necie na wykład jakiegoś profesora na kongresie reumatologicznym (chyba) o dnie moczanowej czyli podagrze. No, dowiem się czegoś mądrego wreszcie. Czytam, czytam…dużo o tym, jaka to niedobra choroba, że trzeba zapobiegać, leczyć całe życie. I na koniec zdanie, które powala mnie na łopatki. Mniej więcej tak: „będąc wyposażonym w obecne na rynku środki farmakologiczne nie ma powodu zalecać pacjentom z dną moczanową modyfikacji dietetycznych”. Jak to!? Wiedzą, że można sobie pomóc dietą, a nie mówią tego ludziom, tylko pakują w podagryków leki!! O nie, nie ze mną te numery. Będę to cholerstwo leczyć sama.
Jeśli dieta może pomóc to pewnie i zioła. Ziołami interesowałam się od dawna. W mojej rodzinie zawsze leczyło się ziołami wszelkie problemy gastryczne, przeziębienia , problemy skórne. Wertuję stare książki zielarskie. Popijam napary, wywary, odwary, nalewki. Odwiedzam kolejne kąpieliska termalne w których leczy się dnę, w Polsce, na Słowacji, na Węgrzech. Działa!! Nie mam już ataków dny, chociaż poziom kwasu moczowego nadal za wysoki.
Skoro działa, to może trzeba przyjrzeć się temu wszystkiemu bliżej i dokładniej, naukowo. Może są jakieś studia? Znajduję na SGGW studia w zakresie roślin leczniczych. Idę i już na pierwszych zajęciach wiem, jaki będzie temat mojej pracy dyplomowej– „Rośliny i surowce roślinne w profilaktyce i leczeniu dny moczanowej”. Pisząc pracę dowiaduję się bardzo wiele nowego. Eksperymentuję z różnymi roślinami, wprowadzam je do swojej diety, robię nalewki, wina, przetwory. Idę na studia do Instytutu Medycyny Klasztornej w Katowicach, zdobywam nową wiedzę i dostaję dyplom fitoterapeuty. Przyjmują mnie do Polskiego Towarzystwa Zielarzy i Fitoterapeutów. No, teraz mogę się wreszcie leczyć sama w poczuciu , że leczy mnie fachowiec:-)
I sukces! Dziś wyniki kwasu moczowego prawie w normie. Na dodatek nie ma już torbieli w prawej nerce!! Kreatynina i mocznik w normie.
Ale podagra to wróg, z którym wojna nigdy się nie kończy. Tyle, że mam już na niego swoją strategię. Chcę się nią z Wami podzielić.