Co mnie łączy z cesarzem

Pola zbóż przetykane bławatkami są jednym z moich ulubionych obrazów z dzieciństwa i wakacji na wsi.

Dla mnie im więcej tych bławatków było, tym lepiej. Dla mojego wujka, który pola te uprawiał, zapewne przeciwnie.

Łacińska nazwa bławatka to Centaurea cyanus .

Hipokrates utrzymywał, że roślinę tę wskazał Grekom centaur Chiron, biegły w sztuce lekarskiej. Ojcem Chirona był Kentauros, który miał jakieś tam konszachty z greckimi bogami. Matką zaś była  klacz z Magnezji.

Hmm, zaczynam myśleć, że to może nie przypadek z tymi końmi i ich znajomością  leczniczych roślin, o której napomykałam we wpisie  „Z wizytą w stajni” (tutaj). 

Moczopędne i przeciwzapalne właściwości kwiatów chabru bławatka wykorzystywane są w leczeniu chorób nerek i kamicy nerkowej.

Ze względu na swoje silne działanie kwiat bławatka jest stosowany jako niewielki dodatek do różnego rodzaju mieszanek ziołowych. Przepis na jedną z takich stosowanych przeze mnie od czasu do czasu mieszanek podam niebawem przy opisie innej rośliny.

Kwiaty bławatka są jadalne, warto więc wykorzystać ich piękną barwę i pokrój, dodając je do sałatek i innych potraw. Są nie tylko efektowne. Zawierają sole magnezu i potasu.

Zamrożone w kostkach lodu mogą być naprawdę uroczą ozdobą talerza.

Napar z kwiatów bławatka w postaci ciepłych okładów na oczy jest bardzo skuteczny przy zapaleniu spojówek i brzegów powiek. Wielokrotnie ten sposób sprawdziłam.

Wielką miłością do tego pospolitego chwastu pałał cesarz niemiecki Wilhelm I Hohenzollern.

Był to jego ulubiony kwiat. To jeden z przykładów jego zamiłowania do pruskiej skromności, której  symbolem był właśnie bławatek.

Miłość do chabrów bławatków jest niestety jedynym, co mnie łączy z cesarzem.

Do  pruskiej skromności mi daleko.

W końcu piszę bloga i zabiegam o czytelników, a polubienia mile mnie łechcą.

A to  przejawem skromności nie jest.

Tam, gdzie rosną poziomki

Cudowny aromat dzikich poziomek nie da się porównać z niczym innym. Mam to szczęście, że na mojej mazurskiej działeczce rosną. One i ogromny świerk zadecydowały, że w ogóle ją kupiłam.

Jeśli uda się zebrać poziomki lub je kupić,  to trzeba  jeść, jeść i jeść.

Poziomki bowiem bardzo dobrze regulują przemianę materii.

Profesor Ożarowski zalecał oczyszczającą kurację polegająca na jedzeniu 1/2 kg poziomek codziennie przez miesiąc. Z kefirem, jogurtem, zsiadłym mlekiem lub drożdżami i kawałkiem świeżego masła.

Ale gdzie uzbierać aż tyle poziomek? A jeśli już nawet pojawią się na bazarku, to na 1/2 kg codziennie przez miesiąc chyba kredyt w banku trzeba wziąć.

W skazie moczanowej stosuje się odwary z liści poziomki, ale tej dziko rosnącej. Można je zbierać przez cały czas wegetacji roślinki i suszyć w cieniu i przewiewie.

1 łyżkę suszonych liści zalewa się szklanką wrzątku i gotuje pod przykryciem na słabym ogniu 5 minut. Potem odstawia się na 15 minut. Popija się po 1/2 szklanki między posiłkami przez dwa tygodnie.

Można zrobić też „herbatkę” ze świeżych liści poziomki. Przepis znajdziecie tutaj.

Nic nie równa się ze świeżymi poziomkami, ale można próbować zamknąć choć trochę ich aromatu i barwy w nalewce poziomkowej, na którą przepis znajdziecie  tutaj.

A kiedy jesienią zmęczymy się jakimś bardzo dobrym i wielce ambitnym filmem Bergmana i zaczniemy rozważać różne problemy egzystencjalne prowadzące nas do pytań typu: „Być, albo nie być?”, nalewka poziomkowa w mig przypomni nam wiosnę i beztroskie spacery po lesie. Odpowiedź będzie natychmiastowa – oczywiście BYĆ!

 

Nalewka poziomkowa

1 litr poziomek (najlepiej leśnych) przebrać i wrzucić bez mycia do słoja. Wlać 1 litr wódki 45% tak, żeby pokryła wszystkie owoce. Szczelnie zamknąć i odstawić w słoneczne miejsce na 12 godzin. Nie może stać dłużej, bo nalewka zrobi się gorzka. Po tym czasie nalewkę zlać,  a owoce dobrze wycisnąć.

Przygotować syrop z 1/2 kg cukru i szklanki wody. Zagotować go i dobrze „wyszumować” (czyli zebrać tworzący się z wierzchu „kożuszek”).

Do gorącego syropu wlać nalewkę. Aby zachować jej ładny kolor, trzeba dodać dodać sok z 1/2 cytryny. Nalewkę trzeba błyskawicznie wystudzić wkładając słój do wody z lodem albo polewając go bardzo zimną wodą. Rozlać do butelek i dobrze zakorkować. Korek można oblać parafiną. Odstawić na minimum trzy tygodnie.

Herbata z liści poziomki

Liście poziomek rozsypuje się  w cieniu w kilkucentymetrowej warstwie i suszy przez kilkanaście godzin, aż zwiędną. Następnie skręca się je palcami aż do zauważenia soku. Potem wysypuje się warstwę takich skręconych liści na grubość około 5 centymetrów na dno pudełka. Trzeba je nakryć mokrą tkaniną i pozostawić w temperaturze 26 stopni na 10 godzin. Tak sfermentowane liście należy suszyć 40 minut w piekarniku w temperaturze 100 stopni. Parzy się je jak herbatę.

Źródło: Łuczaj Łukasz „Dzika kuchnia” Warszawa: Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 2016

Wycieczka w przeszłość – Rumunia

Południowa Rumunia zupełnie mnie zaskoczyła.

Jest całkiem inna od tej, którą pamiętam z niegdysiejszej wycieczki do Transylwanii, kiedy zauroczyły mnie między innymi wszędobylskie kwitnące wiosenne robinie (pisałam o nich tutaj).

Po pokonaniu  Żelaznych Wrót (o czym można poczytać tutaj) wjeżdżamy do Rumunii w potwornym upale.

Przed piekącym słońcem chowamy się do restauracji na barce. Od wody wieje trochę chłodem, a białe zasłony zapewniają cień, dając jednocześnie dużo rozproszonego światła. Jest bardzo przyjemnie.

Zamawiamy ciorba de burta, czyli flaki, przygotowywane jednak zupełnie inaczej niż u nas. Ta potrawa staje się prawdziwym hitem naszego pobytu w Rumunii. Zamawiamy ją w każdej napotkanej restauracji. O ile takową napotkamy. A na rumuńskiej części szlaku Eurovelo nie zdarza się to często. Podobnie, jak nie często spotykamy miejsca, w których można przenocować.

Jeśli wydaje się Wam, że w rumuńskiej ubogiej wiosce, każdy mieszkaniec z radością wita turystów, oferując im nocleg w swoim obejściu i świeże warzywa i owoce, to bardzo się mylicie.

Pani bardzo się ucieszyła, że chcę zrobić jej zdjęcie. Nawet poprawiła chusteczkę. Więc na pewno nie ma nic przeciwko umieszczeniu go tu.

W sennych miasteczkach i wioskach mieszkańcy witają nas wołając „salut” albo „bună ziua”, a czasem nic nie mówią, unosząc tylko rękę w geście powitania.

Może i chcieliby nas ugościć, ale ich obejścia są maleńkie, a każdy skrawek ziemi wykorzystany jest na kartofle, cebule, pomidory. Czasem nawet trawnik przed domem przy ulicy służy za warzywną grządkę. Nie mają nic na sprzedaż. Wszystko zużywają sami. Tylko raz udaje mi się spotkać sprzedawcę czereśni i fantastycznego miodu o nieprawdopodobnie żółtym kolorze.

Wioski i miasteczka wyglądają jak skansen. Stare domy o pięknie zdobionych podcieniach prawie wrastają w ziemię. Niektóre  się rozpadają.

Tylko nieliczne zostały wyremontowane i odnowione.

Przy drodze stoją stare studnie z poidłami dla zwierząt.

Z niektórych wciąż ludzie czerpią wodę.

Czuję się tak, jakby mój rower był wehikułem czasu i przeniósł mnie w przeszłość.

Życie toczy się w rytmie powoli jadącej furmanki ciągniętej przez konie albo osły.

Nie ma prawie wcale barów, pensjonatów, restauracji, agroturystyki.

Za to w każdej wiosce jest co najmniej jeden sklep, przed którym w cieniu stoi co najmniej jeden stolik.

W każdym z tych maleńkich i ciasnych sklepików upewniamy się jednak, że jesteśmy w XXI wieku. W każdym z nich są bowiem niezbędne do życia zimne napoje  i szybkie  Wi-Fi.

Przed starymi domami stoją zaparkowane osły, konie albo mercedesy klasy S. Ciągnące się po horyzont pola słoneczników i kukurydzy na pewno mają z tymi mercedesami coś wspólnego.

Obrzeża pól porastają piękne osty, maki, dziewanny, trybule, nostrzyki, rzepiki. Wlokę się na końcu naszego kolarskiego peletonu nie tylko dlatego, że nie mam siły. To zatrzęsienie ziół bardzo mnie absorbuje.

Nie sposób się nudzić. Każdy dzień, a nawet każda jego część przynosi coś nowego.

Czasem wioska może zaproponować nam nocleg jedynie w naszych własnych namiotach rozstawionych na placu targowym, gdzie koczujemy jak Cyganie przy maleńkim ognisku.

Czasem znów mamy do wyboru tylko „wypasiony” dom weselny z cukierkowymi dekoracjami.

Z tarasu jednego z nielicznych pensjonatów rozciąga się piękny widok na  rozlewiska Dunaju, ale kiedy spojrzy się w bok, zastępują go zwały śmieci, metalowe płoty i jakieś silosy. Tego widoku Wam jednak oszczędzę.

W skleconym z byle czego ogródku barowym, w którym robimy któregoś dnia przerwę, stoliki i krzesła są stare i zniszczone.

Jednak dobrze schłodzone i smaczne piwo kelnerka podaje nam w zmrożonych kuflach, co nie zdarza się chyba u nas nawet w drogich restauracjach. W tym upale jest to prawdziwa rozkosz.

Młodzież głośno słucha muzyki. Chcą zrobić nam przyjemność i puszczają  disco polo. Zwykle trudno mi tę muzykę wytrzymać.

Ale tu, 1800 kilometrów od domu, nawet „Ona tańczy dla mnie” brzmi zupełnie inaczej.

Wszyscy chowają się przed upałem gdzie się tylko da. Zapełniają się ławeczki obrośnięte pnączami albo ukryte pod drzewami.

Tylko my na rowerach ruszamy przed siebie.

Przejeżdżając przez rozpaloną słońcem wioskę, której mieszkańcy w absolutnej ciszy odpoczywają od lejącego się z nieba żaru siedząc przed swoimi rozpadającymi się domami na zacienionych pachnącym obłędnie wiciokrzewem zardzewiałych ławeczkach, robimy krótką przerwę przy starej studni.

Śmiejemy się bardzo głośno i przekrzykujemy chcąc podzielić się jak najszybciej nowymi wrażeniami. Bo droga nam ich nie szczędzi.

I nagle przemyka mi przez głowę myśl, że nie jestem wcale bardziej „cywilizowana” niż mieszkańcy tej biednej jak mysz kościelna wioski.

A czasem to nawet jakby mniej.

 

 

 

 

 

Weselmy się !

Ogórecznik to kolejna, po miechunce (o niej tutaj) i podagryczniku (o nim tutaj) roślina, którą bardzo trudno opanować w ogrodzie.

Rozsiewa się jak szalona.

Ale uroda niebieskich kwiatów, które się właśnie zaczynają rozwijać, powoduje, że pozwalam ogórecznikowi panoszyć się po całym moim ogródku.

Niegdyś był popularną rośliną kulinarną. W XIV wieku Brytyjczycy chętnie uprawiali go jako zioło „sałatkowe”.

Młode, delikatne liście ogórecznika  o lekko ogórkowym smaku i jego kwiaty dodawano do różnych zielonych sałat.

Był też bardzo popularny w kuchni nad Renem. Jeszcze do czasów II wojny światowej w Alzacji suszonego ogórecznika używano do aromatyzowania pieczonych kurcząt.

Robiono też pastę z posiekanych  jaj na twardo i młodych listków ogórecznika z dodatkiem soli, octu i oleju. Kwiaty z cukrem stanowiły zaś popularny deser.

Ogórecznik padł ofiarą nauki. Wykryto w nim alkaloidy pirolizydynowe, które mają działanie rakotwórcze i toksyczne dla wątroby. Rozpętała się na niego nagonka i wytępiono go z ogródków. Tymczasem trzeba byłoby kilogramami go jeść, aby mogły nam te alkaloidy naprawdę zaszkodzić. Zresztą trujące alkaloidy znajdziemy w bardzo wielu roślinach. Zawiera je na przykład podbiał.

Niedawno przeczytałam też historię młodej kobiety, która nałogowo pijała ogromne ilości yerba mate i zmarła na poważne uszkodzenie wątroby. Okazuje się bowiem, że yerba mate także zawiera alkaloidy pirolizydynowe.

Dla mnie cenną informacją jest, że odwar z suszonego ziela ogórecznika usuwa kwas moczowy i inne zbędne produkty przemiany materii.

1 łyżkę suszonego ziela ogórecznika zalewa się szklanką wody i gotuje 5 minut pod przykryciem, a potem odstawia na 10 minut. Po przecedzeniu popija się dwa razy dziennie.

Dla tych, którzy boją się jednak alkaloidów pirolizydynowych jest dobra wiadomość. Olej z ogórecznika nie zawiera szkodliwych alkaloidów, a co więcej, jak można poczytać w

Soeken, K. L., S. A. Miller, and E. Ernst. „Herbal medicines for the treatment of rheumatoid arthritis: a systematic review. „Rheumatology 42.5 (2003): 652-659

i

PIESZAK, MARZENA; MIKOLAJCZAK, P. L.; MANIKOWSKA, KATARZYNA. Borage (Borago officinalis L.)-a valuable medicinal plant used in herbal medicine. Herba Polonica, 2012, 58.4.

uzyskano dzięki niemu sporą poprawę u pacjentów mających problemy ze stawami.

Olej ten wpływa także pozytywnie na koncentrację i chroni mózg przed zmianami miażdżycowymi.

Koncentracja i sprawność mojego mózgu wielce mi na sercu leżą. Więc olej ogórecznikowy stosuję często dla dobra moich stawów i dla dobra ludzi, którzy mają ze mną do czynienia. Z wygodnictwa i braku czasu stosuję ten w kapsułkach. Można oczywiście kupić go po prostu w butelce.

Ogórecznik to także roślina „kosmetyczna”. Ze świeżego ziela można robić sok i maceraty odżywiające i nawilżające skórę.

Stosując wielokrotnie powtarzaną przeze mnie zasadę – „Nic ponad miarę” (której pochodzenie znajdziecie tutaj), nie muszę się bać alkaloidów z ogórecznika i mogę zajadać jego liście, kwiaty i pić odwar z ziela.

Badania pokazują też, że kwiaty ogórecznika mogą być przydatne w leczeniu nerwic. Mają bowiem działanie uspokajające i relaksujące.

Nic zatem dziwnego, że wino boragowe (botaniczna nazwa ogórecznika to Borago officinalis) miało, zdaniem dawnych ziołoleczników, „uweselać serce i umysł”.

Jak gdzieś przeczytałam wino takie robiło się gotując funt kwiatów z siedmioma kwartami młodego wina.

Niedawny ślub i wesele mojego bratanka są dobrą okazją, by jeszcze trochę poweselić się na tę okoliczność w ogródku, bo pogoda sprzyja.

Do wina dorzucę kilka ładnych kwiatów ogórecznika. Będzie jeszcze weselej.

 

 

Rehabilitacja na rowerze – Serbia

Żeby  stawy ciągle się nam ruszały musimy nimi ruszać. Nawet wtedy, kiedy bolą. Chrząstka stawowa jest strukturą żywą i podlega regeneracji w każdym wieku. Aby ją odżywić niezbędne jest naprzemienne obciążanie i odciążanie stawu.

A zatem jazda na rowerze i picie wody (woda stanowi 80% tkanki chrząstki) to doskonała rehabilitacja dla moich stawów kolanowych.

Lubię jazdę na rowerze. Dlatego pomysł przejechania naddunajskiego szlaku Eurovelo 6 bardzo mi się spodobał. Zaliczyłam już odcinek Wiedeń – Budapeszt i Budapeszt – Belgrad.

W 2018 roku przyszedł czas na etap Belgrad – Giurgiu.

Sprawdzoną już na poprzednich odcinkach siedmioosobową ekipą ruszamy w drogę tuż za Belgradem. 

Eurovelo 6 przebiega tam wałem nad rozlewiskami Dunaju. 

Jak to pod koniec maja świeża zieleń jest oszałamiająca. Co jakiś czas prawie  nas ogłusza głośny rechot żab.

Przez wał przechodzą żółwie i przebiegają zielone jaszczurki.

Nie spotykamy prawie w ogóle ludzi, tylko białe i siwe czaple, bociany i inne ptaki.

Od czasu do czasu pojawia się jakiś pasterz owiec czy krów, albo świniopas, wypatrujący świni, która przeszła na drugą stronę rozlewiska i i nie słucha jego głośnych nawoływań i perswazji.

A świnia to nie byle jaka. To mangalica, której mięso uchodzi za bardzo smaczne i zdrowsze, niż to z innych ras.

Zdania fachowców są w tej kwestii podzielone.

Ja jednak,  patrząc na ryjące w rozlewiskach pełnych różnej roślinności świnki,  jestem przekonana, że to prawda.

Pierwsza rowerowa awaria zmusza nas  do zajrzenia do miasteczka i poszukania serwisu rowerowego. W serbskim miasteczku koń nie jest żadną niespodzianką. Czasem nawet potrafi dla nas zatańczyć.

Do Serbów mówimy powoli po polsku pomagając sobie trochę gestami. Rozumieją wszystko. My ich rozumiemy także. Pomimo braku części zapasowej pomagają nam metodą „pomysłowego Dobromira” i możemy ruszać dalej.

Jest tak pięknie, że mam ochotę zatrzymywać się co parę minut i robić zdjęcia.

Ale chcemy dojechać do celu, którym jest granica Rumunii z Bułgarią. Trzeba więc pedałować.

Przed nami prawdziwe wyzwanie – Djerdap – Żelazne Wrota.

Przełom Dunaju.

Aby go zobaczyć musimy przejechać w wielkim upale, zwykłą drogą, bez pobocza, pokonując liczne tunele. A podjazdy mają nachylenie do 10%. Mordęga.

Mijamy zamek Golubac. Tu Turcy zabili nam Zawiszę Czarnego.

Jeszcze parę lat temu, kiedy podróżowałam tu samochodem, droga prowadziła pod zamkiem, a upamiętniająca naszego rycerza tablica była dostępna dla każdego. Ale teraz zamek otacza ogrodzenie i trzeba kupić bilet.

Żar leje się z nieba, ale my w pocie czoła pokonujemy stromy podjazd.

Nie wiem, jak dajemy radę. Poprzedni wieczór spędziliśmy przecież w towarzystwie Mili, właścicielki agroturystyki, jej syna, Gorana, oraz sporych ilości pysznego wina Vranac.

Mila ma 70 lat, a figurę i energię 30-latki. Jej dom otaczają piękne róże, które sama rozmnaża. Mówi o sobie, że jest „fabrikant super bienzin”.

Ten sporządzany przez nią ze śliwek produkt, w sporej ilości zabieram do domu. Mila mówi, że świetnie się robi na nim nalewki ziołowe.

Droga na Żelazne Wrota pnie się coraz wyżej. Jest pięknie.

Aż się prosi, żeby zrobić sobie portrecik na tle cudnych widoków.

Niestety w odblaskowej kamizelce i kasku, ze swoim aparatem fotograficznym, wyglądam na nim zupełnie jak robotnik drogowy z dyndającą u szyi krótkofalówką.

W tunelach świecimy czym się da i ostro naciskamy pedały, żeby minąć je jak najszybciej i nie spotkać w żadnym dwóch mijających się ze sobą tirów. Na szczęście ruch nie jest wielki i bez strat w ludziach i sprzęcie docieramy na górę.

Tam czeka prawdziwa nagroda.

Dunaj  wąski tak, że można go prawie przeskoczyć.

Całkiem zapominam o upale, zmęczeniu i pragnieniu. Na nic nie narzekam. Bo widok zaparł mi dech. I to na długo.

Ale trzeba ruszać dalej. Będzie już  łatwiej – w dół.

Do Rumunii.

O niej napiszę innym razem. Bo Rumunia to zupełnie „inna bajka”.

Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście do tej pory, to z zachęcam Was – wybierzcie się do Serbii.

Póki można tam zobaczyć jeszcze krowy bez żółtych kolczyków z numerkami w uszach i ryjące nad rzeką mangalice.

Póki Mila może produkować „super bienzin”.

Może zdążycie też, zanim „pekary” zmienią się w kawiarnie jakiejś znanej sieci, a „domacza kawa” i ciepły „burek” zostaną  zastąpione przez kawę w papierowym kubku i „świeżo wypiekaną drożdżówkę”, zapakowaną w aluminiową folię,  z rocznym terminem przydatności do spożycia.

 

 

Na ścieżkach Hildegardy

Hildegardą z Bingen zainteresowałam się od chwili, kiedy usłyszałam jej utwór w samochodowym radiu.

Zaskoczył mnie.

Przecież ona żyła na przełomie XI i XII wieku!

Co więcej, była kobietą, co w tamtych czasach nie predestynowało do bycia kompozytorem, a tym bardziej nowatorskim kompozytorem.

Tymczasem jej muzyka ma w sobie coś specjalnego, co odróżnia ją od innych średniowiecznych kompozycji. Nie jestem znawcą muzyki, ale wyraźnie to poczułam.

Potem dowiedziałam się, że święta Hildegarda z Bingen była też wizjonerką, badaczką natury i uzdrowicielką. Miała swoje sposoby na różne dolegliwości. Leczyła dietą i używała ziół, co mnie, jako ich miłośniczkę, szczególnie interesuje. Oczywiście miała też swoje patenty na dnę moczanową, o których  kiedyś napiszę.

Przeczytałam jej książkę, kilka książek o niej i postanowiłam odetchnąć atmosferą miejsca, w którym żyła.

Wybrałam się więc do Bingen. Wprawdzie Hildegard von Bingen tak na prawdę urodziła się pod Bingen, we wsi Rupertsberg, ale za to w Bingen znalazłam świetny, wygodny nocleg za nieduże pieniądze.

Aby odwiedzić klasztor, zbudowany na początku XX wieku i pielęgnujący dziedzictwo świętej Hildegardy, spoglądający na Ren ze wzgórza położonego wśród winnic, trzeba przeprawić się promem z Bingen do Rüdesheim am Rhein i dopiero stamtąd udać się pieszo lub samochodem do Ebingen.

Promy na szczęście kursują często i do późnych godzin nocnych.

Klasztor w Ebingen przywitał mnie pustką i spokojem. Pewnie dlatego, że to dopiero maj i nie było zbyt wielu zwiedzających. Zaskoczył mnie też kawiarnią, w której można napić się dobrego, reńskiego wina z klasztornej winnicy. Zdziwiłby się każdy, kto by tu szukał powagi i religijnych dekoracji.

Ściany kawiarni zdobią bowiem zdjęcia uśmiechniętych mniszek.

Zawsze czułam, że ten klasztor mi się spodoba.

W przyklasztornym sklepiku można degustować i kupić wina klasztorne.

Siostrzyczki polecają też coś mocniejszego.

W sklepiku są również zioła stosowane przez Hildegardę,  a także mąka orkiszowa i sympatyczne drobiazgi z roślinnymi motywami.

Z klasztoru wyznaczono trasę śladami Hildegardy. Biegnie ona przez rozległe winnice w dolinie Renu, z których rozpościera się piękny widok na rzekę. Kończy się zaś w miasteczku Rüdesheim.

 

Tam, w skromnym kościele, niegdyś należącym do klasztoru założonego przez Hildegardę, przechowywane są jej relikwie.

Da się w nim posiedzieć w ciszy i skupieniu.

Przy wejściu można kupić pamiątkowe drobiazgi (świece, książki) biorąc je po prostu samemu z półki i wrzucając pieniądze do skrzynki.

Miło jest poczuć, że ktoś nam ufa.

W upalny dzień w miasteczku wypada napić się spritzera, czyli białego wina  z gazowaną wodą, który bardzo dobrze gasi pragnienie.  Stoisko sprzedające ten napój jest oblegane, ale smak reńskiego wina wart jest kilku minut oczekiwania.

Dolina Renu jest bardzo głęboka.

Ci, którzy unikają zbytniego wysiłku, mogą z niej wyjechać na górę korzystając z kolejki linowej z gondolkami.

 

Z Bingen lub Rüdesheim warto wybrać się w rejs Renem i zobaczyć okoliczne zamki i miasteczka.

Niektóre zamki to teraz nadal prywatne posiadłości, inne zamieniono na hotele.

W jednym z miasteczek można zobaczyć najstarszy w Niemczech hotel „Krone”, położony tuż przy  brzegu Renu. 

Z rzeki dobrze też widać słynną skałę Loreley, pod którą ponoć zakopany jest skarb Nibelungów.

Godzinna wycieczka na skałę pozwoliła mi popatrzeć z góry na ładny przełom Renu.

W małym osiedlu na szlaku dwójka małych dzieci bawiła się rozdając idącym na Loreley zerwane na łące kwiatki, co wprawiło mnie w bardzo dobry nastrój.

Codziennie o 12 w południe w klasztornym kościele w Ebingen mniszki śpiewają chorał gregoriański.

Kiedy siedziałam i słuchałam ich śpiewu wyobrażałam sobie, że spacerując wśród winnic spotykam doglądającą winorośli Hildegardę.

I wtedy poczułam na ramieniu coś jakby muśniecie delikatną dłonią.

To pewnie  wpadł wiatr przez otwarte drzwi kościoła.

Robinia – aromat Transylwanii

Kiedy wiosną przemierza się Transylwanię, pobocza dróg porośnięte kwitnącymi drzewami robinii akacjowej wyglądają jak ośnieżone.

A syrop z jej kwiatów można kupić w każdym sklepie.

U nas nigdy nie widziałam jej tak dużo w jednym miejscu.

W Cigacicach (pomiędzy Sulechowem a Zieloną Górą) rośnie największy las robiniowy w Polsce (174 hektary). Ale jeszcze tam nie byłam. I pewnie w tym roku już mi się nie uda go zobaczyć w porze kwitnienia, bo ta właśnie nadeszła.

Często robinię akacjową nazywa się błędnie akacją, choć akacja to zupełnie inna roślina.

Bardzo lubię grochodrzew akacjowy, bo to z kolei inna nazwa tego drzewa. Lubią go także pszczoły. Ma bardzo miododajne kwiaty.

Odrywane kolejno listki z liści robinii akacjowej służyły mi kiedyś, kiedy byłam smarkulą, do zabawy w „kocha, nie kocha…”.

Dobrze wiedziałam, jaką roślinkę do tej zabawy wybierać.

Zawsze mi wychodziło  –  „kocha”.

I nic dziwnego.

W końcu liczba listków na liściu robinii akacjowej jest nieparzysta.

Robinia akacjowa to niestety roślina inwazyjna, a na dodatek prócz kwiatów inne jej części są toksyczne. Dlatego wszyscy chcą się jej z ogrodu pozbyć.

Jej kwiaty stosuje się w osłabieniu czynności nerek, która wiąże się bardzo często ze skazą moczanową. Pomocne są także przy obrzękach.

Kwiaty robinii zawierają  także, między innymi, apigeninę, o której wspominałam w „A to feler – westchnął seler”, będącą inhibitorem XO.

Kwiaty suszy się w ciemnym i przewiewnym miejscu.

Napar z nich przygotowuję zalewając 1 łyżkę kwiatów szklanką wrzątku. Pozostawiam go na 15 minut nad parą, jak zalecał profesor Ożarowski. Ja stosuję do tego celu  garnek do gotowania na parze, do którego wstawiam kubeczek z zalanymi wrzątkiem kwiatami. Potem odstawiam na kolejne 15 minut. Piję dwa razy dziennie między posiłkami przez dwa tygodnie.

Bardzo smacznym deserem są świeże kwiaty robinii smażone w cieście naleśnikowym. Białe płatki można też utrzeć z cukrem „na konfiturę”.

Smaczny jest syrop z kwiatów robinii. Gotujemy litr wody z 800g cukru i po ostudzeniu dodajemy sok z dwóch cytryn. Zalewamy tym 4 szklanki białych płatków kwiatowych. Po 24 godzinach syrop przecedzamy do butelek i pasteryzujemy 10 minut. Taki syrop rozcieńczony wodą sodową doskonale gasi pragnienie. Można go zrobić też z dodatkiem miodu akacjowego.

Świeże kwiaty można zamrozić i zimą przypomnieć sobie aromat wiosennej Transylwanii, którym nie jest wcale, jak mogłoby się komuś wydawać, zapach czosnku.

 

Zwycięzca

Moi Drodzy,

dziękuję Wam za udział w konkursie.

Jury konkursowe uznało, że najoryginalniejszą metodę leczniczą podała Justyna.

Gratuluję !

Zwycięzcę proszę o przesłanie na kontakt@klinikapodagryka.pl adresu, na który ma zostać przesłana nagroda.

Poniżej kopia zwycięskiej odpowiedzi na konkursowe pytanie:

„Moja metoda na kaca to kurdybankowa przekąska. Zawsze sprawdza się dnia następnego należy przekąsić min 5 średniej wielkości błyszczyków kurdybanków i już jest o niebo lepiej.”

Jest to chyba pierwsza metoda na kaca, o której usłyszałam, w której stosuje się świeże zioła.

Proponuję nazwać ją METODĄ LECZENIA KACA  „NA ZAJĄCA”.

Wyobraźcie sobie nieco spłoszonego, zmarnowanego i skacowanego osobnika przeczesującego łąkę na czworakach jak zając w poszukiwaniu bluszczyków kurdybanków. Nas to ubawiło.

Słowo „zając” zawsze przywodzi mi na myśl film „Wilk i zając”.

Hmm… Czy aby ta scena niektórym z Was się jakoś nie kojarzy?

Bo przypuszczam, że mój mąż może ją skojarzyć  z pewnym swoim powrotem do domu, który wymagał stosowania potem różnych metod leczniczych.

On nie znał wprawdzie wtedy metody leczenia kaca „NA ZAJĄCA”, ale ja za to znałam metodę okazywania swojego niezadowolenia – „NA WILKA”.