Z wizytą u Flamandów

Czasem patrząc na Księżyc w pełni możemy zobaczyć na nim kratery.

Z Księżyca natomiast można podobno dostrzec nocą pewną stworzoną ludzką ręką konstrukcję – oświetlone latarniami autostrady w Belgii.

Tymi właśnie autostradami wybrałam się na wycieczkę po Flandrii.

Pamiętacie pedantycznego Herculesa Poirot – detektywa z powieści Agaty Christie? Jego ojczyzną pisarka uczyniła właśnie Belgię, a konkretnie Spa, miejscowość uzdrowiskową, słynącą z gorących źródeł.

Uzdrowisko podupadło i w pijalni wód, w której leczył się Henryk VIII, Piotr I Wielki, Viktor Hugo i Alexander Dumas jest teraz pub. Ale nowe Thermes de SPA na wzgórzu przyciągają turystów, którzy wjeżdżają do nich w białych szlafrokach wprost z hotelu przeszklonymi wagonikami kolejki.

Moda na leczenie naturalne powraca, więc pewnie Spa, od którego nazwy pochodzi nazwa wszystkich ośrodków SPA na świecie, wróci do dawnej świetności. Mają tu przecież lecznicze wody i piękne kasyno z 1769 roku.

Wody w Spa leczą między innymi choroby reumatyczne i dobrze działają na stawy.

Woda w termach ma bardzo przyjemną temperaturę. Jest spokojnie i cicho. Pewnie dlatego, że mało tam dzieci, a i dorośli Belgowie zachowują się w basenach jak detektyw Hercules Poirot, a nie jak porucznik Colombo czy pewien znany u nas detektyw – celebryta.

Belgijskimi autostradami jedzie się wygodnie i bezpiecznie, co bardzo zachęca do dalszej podróży.

Dwie godziny jazdy od Spa ( (o ile nie trafi się na koniec pracy urzędników w Brukseli) leży Gandawa. Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia.

Na ulicach królują rowerzyści, piesi i cicho, powoli sunące i ogromne tramwaje.

Kierowcy samochodów przemierzają miasto powolutku i ma się wrażenie, że starają się umknąć gdzieś czym prędzej, jakby było im po prostu głupio. Gandawa to miasto dla ludzi.

Na szczęście nie ma w niej jeszcze tak wielu turystów, jak w niedalekiej, przepięknej Brugii.

Swoimi kamieniczkami, czarnymi parasolami kawiarnianymi i stukotem końskich kopyt o bruk Brugia przywodzi na myśl obrazy flamandzkich mistrzów.

Ech, gdyby tak mogli zniknąć na chwilę wszyscy inni turyści…

I gdyby brabanckie koronki w sklepach były brabanckie, a nie chińskie…

W Muzeum Memlinga można odbyć krótką wirtualną podróż po Brugii z czasów jej świetności.

Aż prawie żal zdejmować z głowy ten niewygodny sprzęt, który na chwilę pozwala zanurzyć się w przeszłości.

Belgia jest ojczyzną brukselki. Ale w restauracjach próżno szukać tego warzywa. A przecież takie bogate w witaminę C, błonnik, potas, magnez, witaminy A, B, B1, B2, B3 i kwas foliowy.

Za to wszędzie można kupić frytki z majonezem, gofry i mule czyli omułki.

Bardzo lubię owoce morza.

Dla podagryka owoce morza to owoce zakazane.

Ale Belgowie robią je tradycyjnie w sposób, który pozwolił mi je wcinać bez wyrzutów sumienia. Otóż duszą je w winie z dodatkiem selera naciowego. Kto czytał mój wpis o selerze (tutaj), ten wie, dlaczego tej potrawy tak bardzo się nie boję.

Mule są afrodyzjakiem. Czekolada, z której Belgia słynie, też. Ciekawa jestem, dlaczego Casanova, lubiący przecież miłosne uciechy, był z pobytu w Spa bardzo niezadowolony.

„Nie wiem, z jakiego powodu każdego lata wszystkie europejskie nacje zbierają się tu, żeby robić idiotyczne rzeczy” – pisał w pamiętniku.

Może jadł mule i czekoladę i  frustrowała go powściągliwość i lekki chłód belgijskich dam? Kto wie.

W każdym razie ja jestem z pobytu w Spa i w ogóle w Belgii bardzo zadowolona. A do Gandawy kiedyś jeszcze wrócę. Na rowerze.

 

 

Akwizgran – relaks po cesarsku

Niemieckie Aachen jest miastem tak starym, że ma swoje nazwy w wielu językach. Po polsku nazywa się Akwizgran, po francusku Aix-la-Chapelle, a po niderlandzku Aken.

Akwizgran przywitał mnie słońcem i całym mnóstwem brzozowych gałęzi ozdobionych krepiną.

Pierwszego maja miejscowi chłopcy stawiają bowiem pod oknem wybranki taką dekorację, wyrażając tym swoje uczucia.

Przemierzyłam pół miasta w poszukiwaniu restauracji, która nie byłaby włoską trattorią lub kebabem. Lubię włoskie jedzenie, ale nie po to jechałam ponad tysiąc kilometrów na koniec Niemiec, żeby jeść spaghetti. Lubię jeść „lokalnie”.

Na szczęście po otwarciu kolejnych drzwi restauracji poczułam zapach kiszonej kapusty. Od razu wiedziałam, że tu będzie i wurst, i sauerkraut, czyli kiełbasa i kiszona kapusta. Do tego weissbier (czyli białe, pszeniczne piwo).

 

Jeśli ma się dnę moczanową, a lubi się piwo, to takie właśnie powinno się wybierać.

Przysporzy nam ono bowiem o połowę mniej kwasu moczowego niż zwykłe.

Początek maja to czas „spargel woche”, czyli „szparagowego tygodnia”. Można więc spróbować lokalnych specjałów ze szparagów.

A szparagi mają tam nie byle jakich rozmiarów.

Kto czytał przepis na karbowane wstążki ze szparagami i kaparami (tutaj), ten wie, że są one ostatnio zalecane podagrykom (ale tym, którzy nie mają kamieni nerkowych).

Mięso i piwo to nie jest najlepszy zestaw dla chorych na dnę moczanową, ale na szczęście w każdym warzywniaku mogłam kupić physalis, czyli miechunkę. Jak pisałam w „Miechunka – zdrowie w kielichu” (tutaj) jest ona inhibitorem XO i usuwa kwas moczowy. Więc hulaj dusza…

Po obiedzie i miechunkowym deserze spokojnie można zacząć wreszcie zwiedzać miasto.

Oczywiście kluczowym punktem zwiedzania Akwizgranu jest katedra.

Można zobaczyć w niej złoty relikwiarz z Wielkimi Relikwiami Akwizgrańskimi i ogromny kandelabr podarowany przez cesarza Barbarossę.

Nawiasem mówiąc ten sam Barbarossa zaprosił kiedyś na oficjalne spotkanie Hildegardę z Bingen, której śladami podążałam po opuszczeniu Akwizgranu. (O Hildegardzie można poczytać tutaj).

Atrakcją Akwizgranu jest też XIV-wieczny ratusz, zbudowany na ruinach pałacu Karola Wielkiego. Na placu przed ratuszem można wypić dobrą eiscafe, czyli mrożoną kawę z furą bitej śmietany i lodami waniliowymi.

Kto jest bardziej powściągliwy, może zjeść słonego, tradycyjnego precla, siedząc na schodach na tyłach ratusza.

Nie byłabym sobą, gdybym w tym mieście nie odwiedziła Term Karola, które zasilane są wodą siarkową o właściwościach znanych już w czasach Pepina Małego (zwanego też Krótkim), ojca Karola Wielkiego.

Od wieków leczyło się tu podagrę.

Siedząc w ciepłym, siarkowym basenie i wystawiając twarz na wiosenne słońce, myślałam o tym, jak miło byłoby móc korzystać z tutejszych wód tak często, jak by się chciało.

Tak, jak niegdyś lubił to robić cesarz Karol Wielki.

To by było klawe życie.

 

Dać się uwieść Pięknej Pani

Od czasu do czasu, kiedy zatęsknię za porządną zupą rybną z karpia albo paprykarzem z suma, wybieram się na Węgry.

W tym roku postanowiłam spędzić tam Sylwestra i wybrać się z przyjaciółmi do Egeru.

Miło jest powłóczyć się uliczkami miasta wśród barokowych zabytków i zjeść ciastko, bo cukrászda to obowiązkowy punkt programu na Węgrzech. W końcu mają tradycje z czasów Monarchii Austro-Węgierskiej.

Ech, czasem można się skusić na słynny kakaowy „dobos torta” albo orzechowo-bezowy „Esterházy torta”.

Nie ominęłam też Szépasszony-völgy, czyli (choć ciągle nie mogę uwierzyć, że to węgierskie określenie to właśnie znaczy) Doliny Pięknej Pani.

Spacerujących turystów zachęca do wejścia do doliny złocona roznegliżowana kobieca postać.

Ale to nie jedyna kokietka w tym miejscu.

Rzeźba na fontannie też kusi, tyle, że kolankiem.

Aż chciało się ją naśladować przy cygańskiej muzyce na żywo podczas sylwestrowej zabawy w Kulacs Csárda.

Cyganie dobrze znają Polaków. Wieczór sylwestrowy nie mógł się więc obyć bez „Sokołów” na cygańską nutę i głośnych śpiewów naszych rodaków.

Na szczęście cygańscy muzycy grali też ognistego czardasza i było przy czym podkasać spódnicę. 

W Nowy Rok odwiedziłam piwniczki, wykute w wulkanicznym tufie Doliny, zapraszające na degustację zacnego wina. Nikt nie przejmuje się tam łuszczącymi się ścianami i lekkim zapachem stęchlizny. Taka już uroda wykutych w skale pomieszczeń. U nas sanepid z miejsca by je zamknął.

Kto czytał moje ubiegłoroczne „Sylwestrowe toasty” (tutaj) wie, że odrobina czerwonego wina podagrykowi nie zaszkodzi. Zabrałam jak zwykle ze sobą do domu spory jego zapas. Zwłaszcza, że cenę owe wina mają też zacną.

Niezbędnym punktem programu w czasie każdego mojego pobytu w Egerze są oczywiście termy – Eger Termalfürdő.

Są bardzo duże (5 ha) i w ciepłych porach roku można tam piknikować na rozległych, trawiastych terenach.

W częściowo zadaszonym basenie głównego kąpieliska można leczyć stawy w wodzie siarkowej także zimą. Bardziej aktywni mogą popływać w dużym basenie sportowym, w którym jest przyjemnie i ciepło nawet w mrozy.

Jednak dla mnie w chłodne dni większą atrakcją jest turecka łaźnia (Török Fürdő), do której malutkie wejście można znaleźć obchodząc główne termy zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

Turecka łaźnia powstała w XVII wieku, a w latach 80-tych odrestaurowano jej kopułę i świeci teraz pokryta mozaiką z 200 000 złotych płytek.

Radoczynna woda działa tu zbawiennie na stawy.

Co ważne, mogą z niej korzystać nawet osoby z nadciśnieniem i chorobami układu krążenia.

6 kilometrów od Egeru leży Egerszalók, którego też nie omijam. Tam z wapiennego wzgórza wypływa gorące źródło bogate w związki sodu, siarki oraz wodorowęglanu wapnia i magnezu. Ono też polecane jest na problemy ze stawami.

Można wybrać nowoczesny kompleks wypoczynkowo-leczniczy Saliris Resort Gyógy-és Termálfüdő.

Ja wolę położone obok, małe i siermiężne termy Nosztalgiafürdő.

Woda w nich ma dla mnie bardzo dobrą temperaturę. Można zacząć od basenu z temperaturą 36 stopni, a zakończyć na 39.

W piątki i soboty termy są otwarte do 1 w nocy.

Nocna kąpiel pod gwiazdami z butelką Egri bikavér pod ręką pozwala całkowicie zapomnieć, że przyjechało się tu na jakąś kurację.

Jestem pewna, że niejeden Pan, którego przygnał w to miejsce nieznośny ból stawów, dał się tu uwieść jakiejś Pięknej Pani.

 

Na ścieżkach Hildegardy

Hildegardą z Bingen zainteresowałam się od chwili, kiedy usłyszałam jej utwór w samochodowym radiu.

Zaskoczył mnie.

Przecież ona żyła na przełomie XI i XII wieku!

Co więcej, była kobietą, co w tamtych czasach nie predestynowało do bycia kompozytorem, a tym bardziej nowatorskim kompozytorem.

Tymczasem jej muzyka ma w sobie coś specjalnego, co odróżnia ją od innych średniowiecznych kompozycji. Nie jestem znawcą muzyki, ale wyraźnie to poczułam.

Potem dowiedziałam się, że święta Hildegarda z Bingen była też wizjonerką, badaczką natury i uzdrowicielką. Miała swoje sposoby na różne dolegliwości. Leczyła dietą i używała ziół, co mnie, jako ich miłośniczkę, szczególnie interesuje. Oczywiście miała też swoje patenty na dnę moczanową, o których  kiedyś napiszę.

Przeczytałam jej książkę, kilka książek o niej i postanowiłam odetchnąć atmosferą miejsca, w którym żyła.

Wybrałam się więc do Bingen. Wprawdzie Hildegard von Bingen tak na prawdę urodziła się pod Bingen, we wsi Rupertsberg, ale za to w Bingen znalazłam świetny, wygodny nocleg za nieduże pieniądze.

Aby odwiedzić klasztor, zbudowany na początku XX wieku i pielęgnujący dziedzictwo świętej Hildegardy, spoglądający na Ren ze wzgórza położonego wśród winnic, trzeba przeprawić się promem z Bingen do Rüdesheim am Rhein i dopiero stamtąd udać się pieszo lub samochodem do Ebingen.

Promy na szczęście kursują często i do późnych godzin nocnych.

Klasztor w Ebingen przywitał mnie pustką i spokojem. Pewnie dlatego, że to dopiero maj i nie było zbyt wielu zwiedzających. Zaskoczył mnie też kawiarnią, w której można napić się dobrego, reńskiego wina z klasztornej winnicy. Zdziwiłby się każdy, kto by tu szukał powagi i religijnych dekoracji.

Ściany kawiarni zdobią bowiem zdjęcia uśmiechniętych mniszek.

Zawsze czułam, że ten klasztor mi się spodoba.

W przyklasztornym sklepiku można degustować i kupić wina klasztorne.

Siostrzyczki polecają też coś mocniejszego.

W sklepiku są również zioła stosowane przez Hildegardę,  a także mąka orkiszowa i sympatyczne drobiazgi z roślinnymi motywami.

Z klasztoru wyznaczono trasę śladami Hildegardy. Biegnie ona przez rozległe winnice w dolinie Renu, z których rozpościera się piękny widok na rzekę. Kończy się zaś w miasteczku Rüdesheim.

 

Tam, w skromnym kościele, niegdyś należącym do klasztoru założonego przez Hildegardę, przechowywane są jej relikwie.

Da się w nim posiedzieć w ciszy i skupieniu.

Przy wejściu można kupić pamiątkowe drobiazgi (świece, książki) biorąc je po prostu samemu z półki i wrzucając pieniądze do skrzynki.

Miło jest poczuć, że ktoś nam ufa.

W upalny dzień w miasteczku wypada napić się spritzera, czyli białego wina  z gazowaną wodą, który bardzo dobrze gasi pragnienie.  Stoisko sprzedające ten napój jest oblegane, ale smak reńskiego wina wart jest kilku minut oczekiwania.

Dolina Renu jest bardzo głęboka.

Ci, którzy unikają zbytniego wysiłku, mogą z niej wyjechać na górę korzystając z kolejki linowej z gondolkami.

 

Z Bingen lub Rüdesheim warto wybrać się w rejs Renem i zobaczyć okoliczne zamki i miasteczka.

Niektóre zamki to teraz nadal prywatne posiadłości, inne zamieniono na hotele.

W jednym z miasteczek można zobaczyć najstarszy w Niemczech hotel „Krone”, położony tuż przy  brzegu Renu. 

Z rzeki dobrze też widać słynną skałę Loreley, pod którą ponoć zakopany jest skarb Nibelungów.

Godzinna wycieczka na skałę pozwoliła mi popatrzeć z góry na ładny przełom Renu.

W małym osiedlu na szlaku dwójka małych dzieci bawiła się rozdając idącym na Loreley zerwane na łące kwiatki, co wprawiło mnie w bardzo dobry nastrój.

Codziennie o 12 w południe w klasztornym kościele w Ebingen mniszki śpiewają chorał gregoriański.

Kiedy siedziałam i słuchałam ich śpiewu wyobrażałam sobie, że spacerując wśród winnic spotykam doglądającą winorośli Hildegardę.

I wtedy poczułam na ramieniu coś jakby muśniecie delikatną dłonią.

To pewnie  wpadł wiatr przez otwarte drzwi kościoła.

Pooddychać w Jeseníkach

Z fontanny zrobił się „wodny sękacz”

U stóp Praděda w Czechach, 40 minut jazdy od Głuchołazów, leży Karlova Studánka, urocze uzdrowisko, nazwane tak na cześć Karola Ludwika Habsburga, który dał łupnia Napoleonowi pod Aspern.

Lecznicze właściwości tutejszych wód znane są od XVIII wieku.

Wybrałam się do tego najwyżej położonego w Czechach uzdrowiska, żeby podreperować swoje nadszarpnięte grypą zdrowie i pozbyć się męczącego kaszlu, który mi po tej grypie pozostał.

W tej małej, ślicznej miejscowości, otoczonej lasami i pełnej drewnianych budynków z XIX wieku, można nawdychać się górskiego powietrza, zażyć kąpieli w termach, wybrać się na spacer jedną z licznych ścieżek spacerowych albo wdrapać się na Pradziada. Można też pozjeżdżać sobie z niego na nartach.

Termy

Dla mnie ulubioną atrakcją są spacery przepięknymi trasami doliny Bílé Opavy oraz kameralne termy. Leczy się w nich głównie choroby układu oddechowego, ale woda pomaga też przy schorzeniach metabolicznych i reumatycznych. Więc mogę upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Pozbyć się kaszlu i podreperować moje sterane stawy.

Woda w termach ma doskonałą temperaturę i można się w niej przesiadywać bardzo długo. Nawet w soboty bywa tam niewiele osób. Są tam też dwie sauny, co mi, jako ich miłośnikowi (o czym pisałam w „Sauna – da się polubić i fałdki„), bardzo się podoba.

Pitný pavilon

Na  tych, którzy chcą napić się leczniczej  wody czeka Pitný pavilon z XIX wieku, a na miłośników muzyki stylowa sala koncertowa.

Sala koncertowa

Przed długą wycieczką na Pradziada można wpaść do restauracji Pod Věží, gdzie podają obłędny deser. Powinien się nazywać „koszmar dietetyka”, ale nazywa się słodko „jablička w těstíčku”. To jabłka w cieście podawane z jagodami, lodami i górą bitej śmietany.

A na kolację można wpaść do restauracji hotelu Džbán. Nawet Ci, którzy narzekają, że Czesi jedzą tylko knedle z wieprzowiną i smażony ser, znajdą tam niebanalne potrawy, takie jak na przykład Zlatokopka.

Odbywają się tam piątkowe i sobotnie wieczorki taneczne przy muzyce na żywo.

Jest tam swojsko i bez zadęcia. Właściciele czworonogów będę zadowoleni, bo personelowi restauracji nie przeszkadzają siedzące pod stołem psy. Co więcej nie przeszkadzają im nawet skunksy – takiego to bowiem pupilka posiadają moi znajomi. Nawiasem mówiąc, w Czechach skunksy są dość popularne. Wbrew pozorom, zwierzątka te, pozbawione swojej zapachowej broni, są sympatyczne i bardzo inteligentne.

Swoją drogą, spacerowanie ze skunksem po uzdrowisku, które chwali się najczystszym powietrzem w Europie Środkowej, to na prawdę niezła zabawa.

 

 

Detoks na Orawie

Orawa jest piękna o każdej porze roku. Ale zimą, kiedy zachodzące słońce złoci pobielone tatrzańskie szczyty, widoczne z Orawki, to aż zapiera dech. Jest tu co oglądać i gdzie wędrować. Można zjeść moskole albo zdziwić się zieloną sałatą gotowaną w maślance i podawaną na gorąco. I bardzo blisko stąd do do słowackich term.

Oravice w długie weekendy, święta i ferie pękają w szwach. Przyjeżdża tam chyba pół Polski i ma się wtedy ochotę uciekać stamtąd, gdzie pieprz rośnie. Ale poza tymi momentami to miejsce jest całkiem przyjemne. Amator wód termalnych może wybrać Meander Park Oravice albo, położone kilkaset metrów dalej, stare kąpielisko.

Dwa odkryte stare baseny termalne nie każdemu będą się podobać, ale cena 5 Euro za cały dzień rekompensuje przaśność tego miejsca i pływające po basenie liście i inne farfocle. Ja lubię wysoką temperaturę, która panuje w starych termach, więc chodzenie boso po płytkach chodnikowych oraz towarzystwo emerytek w gustownych torebkach foliowych na głowach zupełnie mi nie przeszkadza.

Woda w Oravicach dobrze wpływa na nerki i stawy. A skoro tak, to jest to idealne miejsce dla mnie na detoks po Świętach, w czasie których nie prowadziłam ascetycznego trybu życia.

Słowacka Orawa, gdzie byłam już nie raz, urzekła mnie Oravský hradem, Skansenem w Zubercu i pięknymi, drewnianymi domami we wsi  Podbiel, stojącymi w szyku szczytami ku drodze, jak na tamte okolice przystało.

Oravský hrad, do którego zawsze staram się zajrzeć, będąc w Oravicach,  podobno zbudował diabeł. Nie trudno w to uwierzyć, kiedy ogląda się go z dołu, przyczepionego do wysokiej skały. Jest piękny, a zwiedzanie z przewodnikiem mówiącym po słowacku dostarcza dodatkowych wrażeń.

Skansen w Zubercu to miejsce przecudne, przepięknie położone i przecięte potokiem, który dodaje mu niesamowitego klimatu. Czasem po skansenie przechadzają się ogromne, siodłate gęsi.

W karczmie obok skansenu na amatorów czekają kapustová polievka i bardzo dobre bryndzové halušky.

A kiedy po wycieczce na Roháčske vodopády i kąpieli w gorących basenach kelner w Kolibie Josu w Zubercu życzy mi   „dobrú chuť” podając  „rozpustnú kávu” , to już mi niczego do szczęścia nie trzeba.

 

Solec Zdrój – fajfy w oparach siarki

Solec Zdrój to jedno z moich ulubionych uzdrowisk, a w Polsce ulubione. Bywam tam od wielu lat testując różne miejsca noclegowe. Można nocować w skromnych pokojach gościnnych, w pensjonatach albo w sanatorium. Można też zamieszkać w najbardziej luksusowym w Solcu hotelu połączonym z basenami łącznikiem. Łącznik kończy się kilka metrów przed wejściem do budynku term i te kilka metrów trzeba  przejść na zewnątrz. Zabawnie wyglądają tam zimą goście hotelowi paradujący w białych  szlafrokach z haftem i w wełnianych skarpetach.

Woda , którą  leczą  w Solcu (solanka siarczkowo-bromkowo-jodkowo-borowa),  jest ponoć najsilniejsza w Europie (zawartość związków siarki ok. 900 mg/litr).  Leczą nią różne schorzenia, między innymi  dnę moczanową.

Można kąpać się w ogólnodostępnym basenie albo,  jeśli ktoś nie lubi moczyć się w jednej zupie z towarzystwem różnego autoramentu, korzystać z kąpieli „wannowych”. Dostępne są w starym uzdrowisku , które reklamuje się jako „Jedyne uzdrowisko w Solcu”, lub w nowym Centrum Rehabilitacji na drugim piętrze budynku basenowego.  Basen jest dość nowoczesny, obsługa miła. W basenie z wodą siarkową woda jest mniej aktywna niż w wannach , ale też działa i można się w niej moczyć tylko 20 minut. Ja zwykle robię sobie dwa seanse po 20 minut , a w przerwie pluskam się w basenie rekreacyjnym, w którym woda jest pozbawiona siarki. Na pierwszym piętrze budynku basenowego jest restauracja z przyzwoitym i niedrogim  jedzeniem, do której jest też dostęp od strony basenu. Szkoda tylko, że na pobyt w restauracji nie zatrzymują czasu basenowego. W wannach Centrum Rehabilitacji woda jest prawie przeźroczysta (chwalą się technologią, która sprawia, że woda styka się z powietrzem dopiero w wannie, więc związki siarki utleniają się dopiero podczas kąpieli). Jedną kąpiel można sobie zafundować bez skierowania lekarza, podpisując oświadczenie, że nie ma się wymienionych w kwestionariuszu przeciwwskazań. Po konsultacji lekarskiej (badań nie trzeba mieć ze sobą, lekarzowi wystarczy wywiad) można sobie zafundować cały cykl kąpieli. Oczywiście tylko wtedy ma to sens terapeutyczny. Jedna kąpiel  to za mało.

Termy i Centrum Rehabilitacji

W starym uzdrowisku woda czarna jak smoła, bo technologii nowoczesnej brak. Ale za to jaki klimacik:-). Aby zakosztować atmosfery sanatoryjnej w łazienkach  w Parku Zdrojowym  trzeba się umówić  do lekarza w sanatorium w centrum miasteczka.

Stare Łazienki w Parku Zdrojowym
Budynki starego uzdrowiska- teraz puste
Kiedyś to był basen

Niektóre stare budynki są remontowane, więc może kiedyś uzdrowisko wróci do swojej świetności. Teraz miło spacerować po Parku Zdrojowy, bo część budynków jest  już po renowacji. Oprócz parku w pobliżu  basenu są ładne miejsca spacerowe.

Park Zdrojowy
Brzoza z dębem w objęciach

W niedalekiej okolicy Solca Zdroju czekają atrakcje Ponidzia: kościół pokutny Kazimierza Wielkiego w Stopnicy, Wiślica z jej przebogatą historią, kapliczki przydrożne. ..

Gotycki kościół w Stopnicy

Kto chce potańczyć może po południu wpaść do kawiarni na fajfy albo do restauracji na dancing. W Solcu wyboru wielkiego nie ma, więc miłośnicy takiego spędzania czasu powinni wybrać się do pobliskiego Buska Zdroju.

Zawsze, kiedy spaceruję po Parku Zdrojowym i przyglądam się ludziom, nasuwa mi się skojarzenie z piosenką…

https://youtu.be/xxbJtKSwkRs

A do domu można sobie zabrać kąpiel siarkową w butelce.

Po jej użyciu woda w wannie nie jest ani czarna ani nawet zielona, choć zalatuje lekko na początku związkami siarki. Przyjemnie się pieni i skóra po niej jest gładka i miękka. Na pewno nie działa tak silnie, jak woda w Solcu Zdroju, ale leżąc w oparach siarki można zamknąć oczy i przypomnieć sobie basen i wchodzącego do niego przystojniaka z „kaloryferem” zwanym także „sześciopakiem”. Nawiasem mówiąc, ostatnio dowiedziałam się, że Hiszpanie mówią na to „una tableta de chocolate” – tabliczka czekolady. Dla mnie to określenie pasuje zdecydowanie lepiej niż „kaloryfer” do kogoś, o kim mówi się „ciacho”. Wbrew pozorom można w Solcu spotkać nie tylko tych, którzy lata świetności mają za sobą. Siarkowa woda  niszczy stroje kąpielowe (choć nie od razu – mój ma białe paski i trzyma się dzielnie),  ale w termach nie  są potrzebne czepki, więc czasem zada też  szyku w basenie siarkowym zgrabna nimfa z włosami po pas wystrojona w różowe bikini.