Gorączka sobotniej nocy

Jedną z chorób z dzieciństwa pamiętam bardzo dokładnie. Leżałam w łóżku, a przez kilka godzin przed oczami miałam ogromne, świecące kule, podobne do tych wiszących u sufitu w dyskotece. Myślę, że musiałam mieć wtedy ponad 40 stopni gorączki. Rodzice na zmianę przynosili mi coś do picia i kładli na czole mokry, chłodny ręcznik.

Było to w zamierzchłych czasach, kiedy dzieci w czasie przerwy w szkole zwykle grały „w gumę”, „w zośkę”, albo skakały na skakance. Po szkole zaś zwisały najchętniej głową w dół na trzepaku, a czasem chorowały i miały gorączkę.

Z czasem wszystkich zaczął ogarniać strach przed gorączką. Stał się on na tyle poważną sprawą , że w 1980 roku Barton D. Schmitt wprowadził pojęcie „fobii gorączkowej” („fever phobia”), czyli NIEUZASADNIONEGO lęku przed gorączką i możliwymi poważnymi powikłaniami.

A przecież gorączka jest normalną fizjologiczną reakcją organizmu na patogeny (bakterie, wirusy) czy inny czynnik stresogenny (alergeny, toksyny). Gorączka „trenuje” nasz system immunologiczny i nie pozwala mu się rozleniwić.

Podwyższona temperatura uaktywnia nam też „białka szoku termicznego” (heat shock proteins), o których wspominałam już we wpisie „Sauna da się polubić i fałdki” (tutaj).

Wszyscy bardzo boją się gorączki, tymczasem, jak widać z zestawienia poniżej, dopiero gorączka powyżej 40,5°C stopni to gorączka wysoka, kiedy rzeczywiście trzeba zadbać o jej obniżenie do poziomu akceptowalnego przez nasz mózg.

  • 37-38,0°C – stan podgorączkowy
  • 38,0-38,5°C – gorączka nieznaczna (niska)
  • 38,5-39,5°C – gorączka umiarkowana
  • 39,5-40,5°C – gorączka znaczna
  • 40,5-41,0°C – gorączka wysoka

Nieustanna walka z gorączką za wszelką cenę może prowadzić do tego, że przestaniemy w ogóle gorączkować. A to, zdaniem naukowców, może być dla zdrowia bardzo niebezpieczne.

Jedynie u niemowląt (do dwóch miesięcy), które nie mają jeszcze dobrze wykształconego układu immunologicznego, każda gorączka może budzić niepokój. Powinna być skonsultowana z lekarzem, który potrafi ocenić, czy inne objawy kliniczne (oprócz samej gorączki) mogą wskazywać na jakąś poważną chorobę.

Thomas Sydenham (słynny lekarz, nazywany „angielskim Hipokratesem”, wspominany już tutaj), mój XVII-wieczny „kolega – podagryk”, pisał:

„Gorączka jest potężnym motorem, który Natura daje światu, aby zwalczył jej wrogów”.

Wygląda na to, że miał rację.

Coraz częściej pojawiają się publikacje opisujące przypadki remisji nowotworu wkrótce po ostrej infekcji przebiegającej z wysoką gorączką.

Może więc zamiast sięgać przy gorączce po reklamowane w telewizji i bardzo skuteczne środki przeciwgorączkowe, lepiej użyć soku z malin i chłodnego (nie zimnego) kompresu na czoło?

Kto wie, może ochroni to nas przez czymś znacznie gorszym niż parę godzin oglądania świetlistych, kolorowych dyskotekowych kul?

źródła:

Schmitt, Barton D. „Fever phobia: misconceptions of parents about fevers.” American journal of diseases of children 134.2 (1980): 176-181.

Hobohm, Uwe. „Fever and cancer in perspective.” Cancer Immunology, Immunotherapy 50.8 (2001): 391-396.

Køstner, Anne Helene, et al. „Regression in cancer following fever and acute infection.” Acta Oncologica 52.2 (2013): 455-457.

 

Ja lubię jeść

Lubię jeść. Posiłki w towarzystwie najbliższych i przyjaciół to dla mnie wielka przyjemność.

Dla naprawdę oryginalnej, dobrze przygotowanej potrawy potrafię przejechać sporo kilometrów.

Pamiętacie tę piosenkę Gdańskiej Kapeli Podwórkowej – zespołu złożonego z pracowników służby zdrowia?

Niestety galarety i kotlety to nie jest najodpowiedniejsze pożywienie dla podagryka. Więc staram się wołać na nie „cześć” tylko od czasu do czasu.

Co jakiś czas ktoś usiłuje mnie przekonać, że tylko będąc weganką będę zdrowa i szczęśliwa. Zdrowa – bo dieta wegańska jest super, a szczęśliwa – bo nie będę jeść mordowanych zwierząt ani ich wykorzystywać na przykład pijąc mleko.

Fakt, kiedy zaczynam myśleć, że kotlet był kiedyś żywą świnką, na przykład taką, jaką widziałam w Serbii nad Dunajem, zaczynam rozważać wegetarianizm.

Ale nie weganizm.

Dlaczego?

Aby żyć musimy dostarczać organizmowi aminokwasy egzogenne, czyli takie, których sami nie jesteśmy w stanie syntetyzować. Jest ich dla dorosłego człowieka 8, a dla dziecka aż 10.

Brak któregokolwiek z nich uniemożliwia przyswajanie białek w ogóle.

Każde pożywienie pochodzenia zwierzęcego zawiera wszystkie egzogenne aminokwasy. Pożywienie roślinne nie. Na przykład soja nie zawiera metioniny i lizyny, a zboża lizyny, tryptofanu i izoleucyny.

Dlatego weganie muszą bardzo dbać o to, aby w ich codziennej diecie znalazły się takie produkty roślinne, które W SUMIE dostarczą im wszystkie aminokwasy egzogenne.

Ileż to z tym zachodu. Zwłaszcza, kiedy się często podróżuje (jak ja) i ma ciągle masę różnych zajęć.

Tyle rzeczy jest przecież do zrobienia oprócz jedzenia.

Już mniej kłopotów z jedzeniem mają wegetarianie. Wystarczy, że dorzucą do swoich potraw jajko i wszystkie niezbędne aminokwasy mają jak znalazł.

I nie tylko aminokwasy. O jajkach pisałam też przy okazji wątroby (tutaj).

Więc jeśli już kiedykolwiek kotletom i galaretom zamiast „cześć” powiem „adiós”, to zostanę wegetarianką.

 

Olej CeBeDe – leczy, czy nie?

Dużo się pisze ostatnio o oleju CBD i o „medycznej marihuanie”.

Panuje w tej kwestii spory informacyjny zamęt, a na różnych internetowych forach olej CBD poleca się jako lek na wszystko, budząc w ten sposób wątpliwości co do jego skuteczności.

No bo jakim cudem coś może być lekiem „na wszystko”?

Pierwsze nieporozumienie w całej tej historii to mylenie oleju konopnego i oleju konopnego CBD. Oba są wytwarzane z konopi siewnych (Cannabis sativa).

Olej konopny to olej spożywczy, tłoczony Z NASION konopi siewnych. Bardzo bogaty w kwasy omega-3 (pisałam o nim tutaj) i można go używać do woli.

Natomiast olej CBD to ekstrakt wytwarzany Z KWIATÓW konopi siewnych i jego już do woli używać nie można. Stosuje się go w kroplach.

Jest on bardzo bogaty w kannabidiol (CBD), związek chemiczny z grupy kannabinoidów, całkowicie legalny w Polsce i nie mający właściwości psychoaktywnych.

Można spotkać też olej CBG – zawierający jeszcze inny kannabinoid – kannabigerol, również nie posiadający działania psychoaktywnego.

Kannabinoidy zawarte w olejach CBD i CBG wpływają na układ endokannabinoidowy, a tym samym na odzyskanie przez organizm homeostazy i umiejętności „samoregulacji”.

Olej CBD jest polecany w przypadku bardzo różnych dolegliwości (np. padaczka, choroba Parkinsona, stwardnienie rozsiane) .

Wiele badań wskazuje, że użycie CBD i CBG może też wspomagać leczenie chorób nowotworowych i stymulować układ immunologiczny.

W terapii nowotworów stosuje się także „medyczną marihuanę”, zawierającą jeszcze inny, psychoaktywny kannabinoid – tetrahydrokannabinol (THC) (ten, za który grożą u nas różne sankcje).

Od niedawna „medyczna marihuana” z dużą zawartością THC jest w Polsce legalna, ale tylko do celów leczniczych, a jej zakup obarczony jest wielką biurokracją.

Za to olej CBD i CBG można kupić bez problemu, pod warunkiem wszak, że ma się sporo pieniędzy, bo do tanich nie należy.

Ale trzeba pamiętać, że olej CBD to NIE JEST LEK.

Nie wpływa na konkretną chorobę i nie leczy jej, a skutki jego używania są odczuwalne dla jednych ludzi już przy jednej kropli, a dla innych dopiero przy 20.

Ja mam do oleju CBD ambiwalentny stosunek.

Z jednej strony znam sporo badań i przykładów na to, że wspomaga leczenie padaczki i innych ciężkich i trudno poddających się leczeniu chorób.

Z drugiej zaś strony mam mieszane uczucia co do „kombinowania” przy swoim układzie endokannabinoidowym bez absolutnej konieczności.

W 2006 roku wprowadzono lek na otyłość zawierający rimonabant, substancję wpływającą na układ endokannabinoidowy. Działał bardzo dobrze, ale w 2018 roku wycofano go ze sprzedaży z powodu bardzo wielu poważnych skutków ubocznych.

Oczywiście czasem choroba jest tak paskudna, że medycyna nie daje rady i zawodzą także różne naturalne metody stosowane od wieków. Wtedy używanie CBD (pomimo tych możliwych poważnych skutków ubocznych ) może być i tak jedyną drogą ratunku.

Na szczęście przy walce z podagrą jest tyle innych naturalnych i skutecznych sposobów, że ja terapię olejem CBD sobie odpuszczę.

Układ endokannabinoidowy można stymulować nie tylko dostarczając mu kannabinoidy z roślin. W naturalny sposób wytwarzają się one także podczas solidnego wysiłku fizycznego.

Ciekawe, ile sobie ich wytworzyłam podczas morderczego podjazdu tunelami na przełom Dunaju? (pisałam o tej wyprawie tutaj).

Mam plan, by je sobie wytwarzać nadal pokonując na rowerze kolejne odcinki Eurovelo 6 albo wspinając się na jakieś górki.

Zimowe sporty nie są moimi ulubionymi (wiedzą to Ci, którzy czytali „Czapka i czapetka na stoku” – tutaj) dlatego prawie czuję, jak mój układ endokannabinoidowy wierci się i nie może się już doczekać wiosny.

źródła:

Scott, Katherine A., Angus G. Dalgleish, and Wai M. Liu. „Anticancer effects of phytocannabinoids used with chemotherapy in leukaemia cells can be improved by altering the sequence of their administration.” International journal of oncology 51.1 (2017): 369-377.

Zuardi, Antonio Waldo, et al. „Cannabidiol for the treatment of psychosis in Parkinson’s disease.” Journal of Psychopharmacology 23.8 (2009): 979-983.

Dietrich, Arne, and William F. McDaniel. „Endocannabinoids and exercise.” British journal of sports medicine 38.5 (2004): 536-541.

Poplotkujmy o centurii

O centurii piszą, że jej nazwa wywodzi się od nieśmiertelnego króla centaurów, Chirona, który ponoć wyleczył nią rany zadane mu przez Heraklesa.

Tyle, że zgodnie z mitologią, Chiron nie wyleczył się wcale z rany zatrutą strzałą, zadanej mu przez Heraklesa podczas zakończonej bijatyką popijawy z centaurami.

Ponoć rana ta dokuczała Chironowi na tyle, że zdecydował się oddać swoją nieśmiertelność Prometeuszowi.

Wygląda więc na to, że z centurią i Chironem to plotka.

Ale jak w każdej plotce, tak i w tej jest ziarno prawdy.

Centuria ma bowiem bardzo wiele leczniczych właściwości.

W Macedonii i Algierii tradycyjnie leczy się nią skutecznie cukrzycę.

Ksiądz Kluk w swoim „Dykcyonarzu roślinnym” wspominał centurię jako lek na podagrę.

Ziołolecznik i ojciec wodolecznictwa, Sebastian Kneipp, w książce „Mój testament dla zdrowych i chorych” polecał podagrykom popijanie od rana do wieczora po małym łyku napar ze skrzypu (pisałam o nim tutaj), centurii i korzeni bzu czarnego.

Leonard de Verdmon Jacques, pochodzący z Łęczycy krajoznawca i badacz z przełomu XIX i XX wieku, w swoim kompendium ziołowym „Kuracja roślinna” opisuje centurię jako lek na brak apetytu, astmę, biegunkę, malarię, świnkę, pryszcze i żółtaczkę.

Naukowcy potwierdzają, że centuria pobudza wydzielanie soku żołądkowego, żółci i soku trzustkowego. Wspomaga trawienie i wchłanianie składników pokarmowych. Ma działanie przeciwcukrzycowe, przeciwmalaryczne i przeciwgorączkowe. Wyciągi z centurii są inhibitorami oksydazy ksantynowej (o niej tutaj).

Trzeba jednak z nią uważać, bo napary z centurii w większych dawkach drażnią żołądek. Zalecana dawka to 1 łyżka na szklankę wrzątku do popijania małymi łykami cały dzień.

Centuria jest rośliną rzadko u nas spotykaną i objętą częściową ochroną. Ale można ją uprawiać, więc nie ma kłopotu, żeby znaleźć suszone ziele w sklepie zielarskim.

Niektóre źródła wywodzą nazwę centurii od łacińskiego słowa CENTUM czyli STO.

Tymczasem po polsku centurię nazywa się tysiącznikiem.

Widać zawsze tłumacze mieli kłopoty z liczebnikami.

Teraz także notorycznie w różnego typu wiadomościach w telewizji angielski billion jest tłumaczony na polski jako bilion, tymczasem oznacza on miliard. A angielski trillion, oznaczający po polsku bilion, tłumaczony jest na polski jako trylion .

I z tego też biorą się różne plotki.

źródła:

Stefkov, Gjoshe, et al. „Chemical characterization of Centaurium erythrea L. and its effects on carbohydrate and lipid metabolism in experimental diabetes.” Journal of ethnopharmacology 152.1 (2014): 71-77

Hamza, Nawel, et al. „Prevention of type 2 diabetes induced by high fat diet in the C57BL/6J mouse by two medicinal plants used in traditional treatment of diabetes in the east of Algeria.” Journal of ethnopharmacology 128.2 (2010): 513-518

Valentao, P., et al. „Antioxidant activity of Centaurium erythraea infusion evidenced by its superoxide radical scavenging and xanthine oxidase inhibitory activity.” Journal of Agricultural and Food Chemistry 49.7 (2001): 3476-3479

W karnawale o zawale

Podagrykowi nie jest łatwo, kiedy poczyta trochę w podręcznikach medycyny o swojej chorobie. Hiperurykemia, będąca podłożem dny moczanowej, jest także czynnikiem aterogennym.

Oznacza to, że zwiększa ryzyko choroby wieńcowej i zawału serca.

Nie bardzo mi się ta informacja podoba.

Na szczęście dbałością o wystarczającą ilość kwasów omega-3 w jadłospisie (pisałam o nich tutaj) i aktywnością fizyczną można widmo zawału od siebie odsunąć.

A taniec, który kocham, jest z tych aktywności jedną z najprzyjemniejszych i całkowicie porównywalną z innymi rodzajami często nudnawych ćwiczeń.

Pokazują to liczne badania naukowe. Można poczytać o tym na przykład tu:

Aweto, H. A., et al. „Effects of dance movement therapy on selected cardiovascular parameters and estimated maximum oxygen consumption in hypertensive patients.” Nigerian quarterly journal of hospital medicine 22.2 (2012): 125-129.

Gomes Neto, Mansueto, Mayara Alves Menezes, and Vitor Oliveira Carvalho. „Dance therapy in patients with chronic heart failure: a systematic review and a meta-analysis.” Clinical rehabilitation 28.12 (2014): 1172-1179.

Więc chwytajcie w objęcia kogo macie pod ręką i ruszajcie do tanga La cumparsita.

Karnawał, karnawał !

I nie zagrozi nam zawał!

 

 

 

Dać się uwieść Pięknej Pani

Od czasu do czasu, kiedy zatęsknię za porządną zupą rybną z karpia albo paprykarzem z suma, wybieram się na Węgry.

W tym roku postanowiłam spędzić tam Sylwestra i wybrać się z przyjaciółmi do Egeru.

Miło jest powłóczyć się uliczkami miasta wśród barokowych zabytków i zjeść ciastko, bo cukrászda to obowiązkowy punkt programu na Węgrzech. W końcu mają tradycje z czasów Monarchii Austro-Węgierskiej.

Ech, czasem można się skusić na słynny kakaowy „dobos torta” albo orzechowo-bezowy „Esterházy torta”.

Nie ominęłam też Szépasszony-völgy, czyli (choć ciągle nie mogę uwierzyć, że to węgierskie określenie to właśnie znaczy) Doliny Pięknej Pani.

Spacerujących turystów zachęca do wejścia do doliny złocona roznegliżowana kobieca postać.

Ale to nie jedyna kokietka w tym miejscu.

Rzeźba na fontannie też kusi, tyle, że kolankiem.

Aż chciało się ją naśladować przy cygańskiej muzyce na żywo podczas sylwestrowej zabawy w Kulacs Csárda.

Cyganie dobrze znają Polaków. Wieczór sylwestrowy nie mógł się więc obyć bez „Sokołów” na cygańską nutę i głośnych śpiewów naszych rodaków.

Na szczęście cygańscy muzycy grali też ognistego czardasza i było przy czym podkasać spódnicę. 

W Nowy Rok odwiedziłam piwniczki, wykute w wulkanicznym tufie Doliny, zapraszające na degustację zacnego wina. Nikt nie przejmuje się tam łuszczącymi się ścianami i lekkim zapachem stęchlizny. Taka już uroda wykutych w skale pomieszczeń. U nas sanepid z miejsca by je zamknął.

Kto czytał moje ubiegłoroczne „Sylwestrowe toasty” (tutaj) wie, że odrobina czerwonego wina podagrykowi nie zaszkodzi. Zabrałam jak zwykle ze sobą do domu spory jego zapas. Zwłaszcza, że cenę owe wina mają też zacną.

Niezbędnym punktem programu w czasie każdego mojego pobytu w Egerze są oczywiście termy – Eger Termalfürdő.

Są bardzo duże (5 ha) i w ciepłych porach roku można tam piknikować na rozległych, trawiastych terenach.

W częściowo zadaszonym basenie głównego kąpieliska można leczyć stawy w wodzie siarkowej także zimą. Bardziej aktywni mogą popływać w dużym basenie sportowym, w którym jest przyjemnie i ciepło nawet w mrozy.

Jednak dla mnie w chłodne dni większą atrakcją jest turecka łaźnia (Török Fürdő), do której malutkie wejście można znaleźć obchodząc główne termy zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

Turecka łaźnia powstała w XVII wieku, a w latach 80-tych odrestaurowano jej kopułę i świeci teraz pokryta mozaiką z 200 000 złotych płytek.

Radoczynna woda działa tu zbawiennie na stawy.

Co ważne, mogą z niej korzystać nawet osoby z nadciśnieniem i chorobami układu krążenia.

6 kilometrów od Egeru leży Egerszalók, którego też nie omijam. Tam z wapiennego wzgórza wypływa gorące źródło bogate w związki sodu, siarki oraz wodorowęglanu wapnia i magnezu. Ono też polecane jest na problemy ze stawami.

Można wybrać nowoczesny kompleks wypoczynkowo-leczniczy Saliris Resort Gyógy-és Termálfüdő.

Ja wolę położone obok, małe i siermiężne termy Nosztalgiafürdő.

Woda w nich ma dla mnie bardzo dobrą temperaturę. Można zacząć od basenu z temperaturą 36 stopni, a zakończyć na 39.

W piątki i soboty termy są otwarte do 1 w nocy.

Nocna kąpiel pod gwiazdami z butelką Egri bikavér pod ręką pozwala całkowicie zapomnieć, że przyjechało się tu na jakąś kurację.

Jestem pewna, że niejeden Pan, którego przygnał w to miejsce nieznośny ból stawów, dał się tu uwieść jakiejś Pięknej Pani.